Biuletyn Informacji PublicznejGminny Serwis InformacyjnyOrganizacje PozarzdowePrzydatne adresyNasze linkiInfo o gminieUrzad MiejskiTurystykaSportKulturaBiznesOgloszeniaFotografie

GMINNY SERWIS INFORMACYJNY (luty 2007)


UWAGA! Dokumenty prezentowane na stronach Portalu Miejskiego www.sokolka.pl nie powinny być traktowane jako dokumenty urzędowe. Dokumenty urzędowe zamieszczane są w Biuletynie Informacji Publicznej (BIP) oraz dostępne są w formie papierowej w Urzędzie Miejskim w Sokółce, 16-100 Sokółka, Plac Kościuszki 1.


Krzywdy mamy nie daruję!

Lekarze z Sokółki nie upilnowali 75-letniej pacjentki. Wyszła na mróz i zabłądziła. Niewiele brakowało, żeby zamarzła, teraz walczy o życie w białostockim szpitalu.

Syn kobiety nie może uwierzyć w to, co się stało. - Mam ogromny żal do lekarzy z Sokółki - skarży się Jan Antoniewski.
75-latka trafiła do sokólskiego szpitala w miniony czwartek.
- Mama mieszka sama w Wołyń-cach koło Kuźnicy. Pojechałem ją odwiedzić i zobaczyłem, że kilka razy upadła. Nie poznawała też znajomych. Pomyślałem, że coś chyba jest nie tak i wezwałem pogotowie. Wytłumaczyłem sanitariuszom, że mama bierze leki psychotropowe - mówi sokółczanin.
Załoga karetki zawiozła staruszkę do szpitala. Lekarz, który ją badał, stwierdził, że kobieta jest przeziębiona i nie kwalifikuje się do hospitalizacji. Pielęgniarka skontaktowała się telefonicznie z córką pacjentki, żeby ta odebrała matkę ze szpitala.
- Kiedy moja siostra przyjechała na miejsce, okazało się, że mama... zniknęła. Było przed godziną 21, a na podwórku - tęgi mróz. Zadzwoniłem na policję. Szukaliśmy mamy przez kilka godzin. Znaleźliśmy ją w Wołkuszach koło Kuźnicy, bliko osiem ilometrów od domu. Miała odmrożone palce. Nie wiadomo, jak się tam znalazła - opowiada syn poszkodowanej.
Kobieta ponownie trafiła do szpitala w Sokółce. Ale tym razem stwierdzono u niej krwiaka mózgu, po czym przetransportowano do Białegostoku. Pacjentka leży na oddziale intensywnej terapii Państwowego Szpitala Klinicznego w Białymstoku po przebytej operacji krwiaka mózgu. Od kilku dni jest nieprzytomna.
Staruszka ma również odmrożone palce ręki. Grozi jej ich amputacja.
O całej sprawie Jan Antoniewski zawiadomił sokólską prokuraturę rejonową.
- Nie rozumiem, jak lekarze mogli wypuścić ze szpitala kogoś z zaburzeniami pamięci. Mamę spotkała wielka krzywda. Niech ktoś za nią odpowie - dodaje.
Każdy ma prawo wejść i wyjść ze szpitala. Kiedy staruszka została zbadana, posadzono ją w poczekalni. Tam miała czekać, aż zgłosi się po nią rodzina. Nie wiedzieliśmy, że kobieta bierze leki psychotropowe, więc nie było powodu, żeby pilnować jej w jakiś szczególny sposób. Z informacji uzyskanych od syna wynika, że ta pani mieszka sama, więc tym bardziej trudno mówić, żeby wymagała opieki drugiej osoby. Wykrycie u staruszki krwiaka mózgu i jej kilkugodzinny pobyt na mrozie nie mają ze sobą żadnego związku. To dwie zupełnie różne sprawy - Marek Chojnowski, dyrektor SP ZOZ w Sokółce.

Dorota Biziuk, 28 lutego 2007 r.


Cyfrowa jakość

Ponad połowa polskich szpitali korzysta z przestarzałych aparatów RTG. Wśród nich jest sokólski ZOZ. Temu szpitalowi w zakupie nowego sprzętu mają pomóc samorządy.

Najstarszy spośród czterech aparatów RTG, które działają w szpitalu w Sokółce, ma 26 lat. Część przestarzałego sprzętu zostanie wymieniona jeszcze w tym roku.
– Planujemy zakup jednego aparatu stacjonarnego oraz przewoźnego aparatu przyłóżkowego. Wymienimy także aparat operacyjny. W sumie taki sprzęt kosztuje w granicach półtora miliona złotych – powiedział Marek Chojnowski, dyrektor sokólskiego szpitala.

Już trzy lata temu ZOZ w Sokółce podjął starania, które miały mu pomóc w zakupie nowej aparatury rentgenowskiej. Szpital złożył wniosek o środki z unijnego programu ZPORR. Za opracowanie dokumentacji placówka zapłaciła ok. 20 tys. zł. Panel ekspertów uznał, że był to – pod względem merytorycznym – najlepszy wniosek w całym województwie. Pozyskanie pieniędzy uniemożliwił jednak ówczesny zarząd województwa. Ostatecznie wniosek znalazł się na liście rezerwowej.
– Najgorsze jest to, że nie mieliśmy żadnej możliwości odwoławczej – dodał dyrektor Chojnowski.
Szpital przystąpił także do tzw. programu norweskiego. Stwarzał on możliwość pozyskania funduszy na zakup aparatury RTG.
– Realizacja tego programu ciągle się wydłuża. Nie ma szans, żeby otrzymać z tego źródła jakieś pieniądze przed 2008 rokiem. A my musimy wymienić nasz sprzęt jeszcze w tym roku. Dlaczego? Ponieważ w tym czasie wygasną pewne certyfikaty na podobną aparaturę – wyjaśnił dyrektor.
Dyrekcja szpitala zwróciła się o pomoc do samorządów z powiatu sokólskiego. Już zapadła decyzja, że gminy i powiat przekażą łącznie na ten cel 200 tys. zł. Pozostała suma będzie pochodziła z kredytów.
Stary sprzęt zostanie zastąpiony aparaturą, która umożliwi wykonywanie zdjęć rentgenowskich w obróbce cyfrowej.
– To oczywiste, że dzięki temu nasi pacjenci będą mieli dostęp do wysokiej jakości usług – przyznał dyrektor sokólskiego szpitala.
Obecnie w miejscowej placówce na aparaturze RTG wykonuje się codziennie ponad 100 zdjęć.

Dorota Biziuk, 26 lutego 2007 r.


Wiekowe zegary mają duszę

Szwajcarskie, niemieckie, francuskie. Każdy z nich liczy sobie ponad 100 lat. Helena Miszkin z Sokółki ma w swoim salonie pięć zabytkowych zegarów. Każdy z nich ma swoją historię.

Trzy spośród pięciu zabytkowych zegarów Helena Miszkin kupiła w białostockiej Desie, sklepie z antykami. I choć przyznaje, że wydała na nie sporą sumkę, nie żałuje tego zakupu po dziś dzień.
- Pieniądze nie są w życiu najważniejsze, a do dzisiaj mam w mieszkaniu piękne rzeczy, które tworzą jego klimat - przyznaje pani Helena.

Kolejny zegar Helena Miszkin kupiła z ogłoszenia prasowego. Razem z nowym nabytkiem - biblioteczką kupiła też szwajcarski zegar. Ten zakup opłacił jej się najbardziej, bo choć jest stary bardzo dokładnie pokazuje czas - co do minuty.
- On chodzi idealnie, bardzo precyzyjnie. To porządny szwajcarski zegar - przekonuje pani Helena.

Skąd wiadomo, że jest szwajcarski? Na werku, czyli mechanizmie zegara, ma wygrawerowany napis Zurich.
- Jest bardzo ładny. Ma złoconą, inkrustowaną tarczę i takie samo wachadło i ciężarki - podkreśla właścicielka.

Zegar od Cygana
Trzy spośród pięciu zegarów to zegary stojace. Dwa są ścienne. Jeden z nich to niemiecki okaz kupiony w sklepie z antykami. Dziś ma piękne zdobienia tak zwaną koronę, ale nie zawsze tak było.

- W pewnym okresie zapanowała moda na likwidację koron, żeby nie były takie ozdobne. Większość spotykanych dzisiaj zegarów ściennych nie ma już tych koron. Mój zegar także ma dorabiane części w koronie - mówi Helena Miszkin.

Inna historia wiąże się z drugim zegarem ściennym. Pani Helena kupiła go od Cygana.
- Ten Cygan mnie ocyganił, bo ten francuski zegar zaraz po zakupie przestał chodzić - mówi ze śmiechem.

Helena Miszkin jest daleka od tego, żeby swoje zabytkowe zegary nazywać kolekcją. Jak mówi, to, że je ma, to najzwyklejszy przypadek.
- Mam je wszystkie od ponad dwudziestu lat. Zaczęłam je kupować zupełnie przypadkowo, to nie było moje zamierzenie, żeby stworzyć jakąś wyjątkową kolekcję - tłumaczy Helena Miszkin.

Herbatka przy zegarze

Sokółczanka przyznaje, że nie traktuje zegarów jako wyjątkowych rzeczy. Nie przywiązuje do nich wagi, bo jest osobą szczęśliwą, a jak sama mówi szczęśliwi czasu nie liczą.
- Czasem, który odmierzają zegary wcale się nie przejmuję. Pan Bog i tak dał mi więcej, niż mogłabym oczekiwać - zapewnia pani Helena. - Dał mi poczucie humoru, radość życia. Umiem kochać ludzi, a jak czuję się samotna, to mam kilku przyjaciół, do których zawsze mogę zadzwonić.

Helena Miszkin zaznacza, że jej zegary zawsze przykuwają uwagę odwiedzających ją gości. Nikt nie jest obojętny na głośne tykanie i wybijanie pełnych godzin. A to stwarza w jej salonie niepowtarzalny klimat.
- Ludzie lubią do mnie przychodzić, żeby w otoczeniu antyków wypić filiżankę kawy lub herbaty - mówi pani Helena.

Helena Miszkin mówi, że choć ma w domu jeden zegar na baterie, nie przepada za nim. A jej cztery budziki nakręcane na kluczyk są zepsute.
- Zegarmistrze nie chcą ich już reperować. Nie mają do nich części. A zegary na baterie nie mają duszy - kończy.

Martyna Tochwin, 26 lutego 2007 r.


Poznali sąsiadów, teraz chcą odkryć swoją miejscowość

Sokólscy gimnazjaliści chcą odtworzyć międzywojenną historię Sokółki. Przy pomocy seniorów wykonali już plan miasta z tamtego okresu, wkrótce powstanie makieta.

O tym, jak kruche jest życie i jak dobrze mieć sąsiada przekonują się uczniowie sokólskiego Gimnazjum nr 1 im. Jana Pawła II. Obecnie szkoła realizuje projekty pod takimi właśnie hasłami.

Sąsiedzka współpraca
"Jak dobrze mieć sąsiada" to projekt międzynarodowy, realizowany wspólnie z Polską Macierzą Szkolną w Grodnie. Dotychczas w jego ramach odbyły się już warsztaty poznawcze oraz polsko-białoruska konferencja metodyczna nauczycieli.
- Młodzież wyszukiwała w Internecie, prasie, literaturze, przewodnikach, albumach i folderach informacje o organizacji partnerskiej, jej kraju i miejscowości - mówi Krystyna Stefanowicz z sokólskiego gimnazjum. - Dzięki temu wykonali albumy, plakaty i gazetki ścienne, które wiszą w obu szkołach.

W marcu w Sokółce, w ramach projektu, zostanie rozegrany turniej drużyn siatkarskich z obu krajów. Zaplanowane są także kolejne spotkania grup młodzieżowych.
- Takie spotkania są okazją do wymiany doświadczeń w zakresie rozwijania aktywności uczniów i twórczego wykorzystania czasu wolnego - podkreśla Krystyna Stefanowicz.

Poznają historię miasta
Także projekt "Okruchy życia. Sokólskie spotkania pokoleń" jest w trakcie realizacji. Jego głównym celem jest zebranie wspomnień i wierne odtworzenie międzywojennej przeszłości Sokółki.
- Podczas spotkania z seniorami nasza młodzież dowiedziała się między innymi co dawniej było w miejscu, gdzie dziś stoi budynek gimnazjum czy na jakie imprezy rozrywkowe można było wtedy pójść - wyjaśnia pani Krystyna.

Zaplanowane są kolejne spotkania, podczas których będą nagrywane, filmowane i spisywane wspomnienia. Zaś w kwietniu odbędzie się impreza środowiskowa. W jej trakcie zostanie pokazany film nakręcony przez młodzież, zbiory wspomnień, zapomniane przepisy kulinarne oraz makieta dawnej Sokółki.

Martyna Tochwin, 19 lutego 2007 r.


Jak polubić mundurek

To już pewne. Od 1 września uczniowie będą chodzić do szkoły w mundurkach. Jaki będą miały kolor, krój i fason - o tym zdecydują wspólnie uczniowie, rodzice i nauczyciele.

Rozporządzenie dotyczące jednolitych strojów w szkołach, 9 lutego podpisał Roman Giertych, minister edukacji. Zgodnie z nim od 1 września 2007 roku uczniowie wszystkich szkół będą musieli nosić szkolne mundurki. Taką decyzję minister argumentuje tym, że dzięki jednolitym strojom szkoła zapewni uczniom większe bezpieczeństwo. Za wprowadzeniem jednolitego stroju przemawia też fakt, że młodzież poprzez ubiór nie będzie już mogła manifestować swego statusu materialnego.
- Ta decyzja ma dwie strony medalu. Z jednej strony porządkuje ubiór ucznia, zwłaszcza gimnazjalistów, ale z drugiej ujednolica w ten sposób charaktery różnych uczniów - komentuje Krzysztof Szczebiot, zastępca burmistrza Sokółki i były dyrektor Zespołu Szkół Integracyjnych.

Krój i fason do wyboru
Do 1 września pozostało sześć miesięcy. W tym czasie dyrektorzy szkół muszą przeprowadzić konsultacje z uczniami i rodzicami, wybrać fason mundurków, zamówić i czekać na przesyłkę. I choć pozornie może się wydawać, że to dużo czasu, dyrektor Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Sokółce nie ma pewności czy zdąży. - To bardzo mało czasu. Poza tym tak naprawdę to musimy zdążyć ze wszystkim do końca roku szkolnego, bo na wakacjach nikt nie będzie się tym zajmował. Nie ma wtedy młodzieży w szkole, a to przecież ich dotyczy - podkreśla Kazimierz Taudul, dyrektor ZSO.

W ministerialnym rozporządzeniu nie ma żadnych wytycznych co do koloru czy fasonu jednolitych uczniowskich strojów. Każda szkoła ma w rym zakresie wolną rękę.
- To wcale nie musi być kolor granatowy. Mundurki mogą być w dwóch kolorach, na przykład beż i zieleń. Takie chyba byłyby najlepsze. Choć minister pozostawia dowolność koloru, to wiadomo, że nie mogą być to krzykliwe kolory, jak choćby czerwony - tłumaczy Taudul.

Na angielską modłę
A co na to sami uczniowie? Zdania są podzielone. Zwłaszcza chłopcy nie chcą w ogóle słyszeć o jakichkolwiek mundurkach.
- Jesteśmy przeciwni. Chodzimy do szkoły w bluzach z kapturami i tak jest najlepiej. Nie damy się wcisnąć w żadne mundurki - mówią zdecydowanym głosem chłopcy z klasy II c Gimnazjum nr. 2.

Zupełnie inaczej patrzą na to dziewczyny. Dla nich mundurki wcale nie są takie złe. Pod jednym warunkiem: muszą być ładne.
- Worków nie chcemy. Jeżeli już to takie stroje, które będą podkreślać nasze kształty - żartuje Ewelina Pyłko.

Z kolei Marta Szymańska ma już gotowy pomysł na mundurek. Marzy jej się strój na angielską modłę.
- Biała bluzka pod krawatem, żakiet i spódnica w kolorze jasnego granatu - mówi jednym tchem Marta. - Taka kombinacja podoba mi się najbardziej.

Co na to rodzice?
Kazimierz Taudul nie ukrywa, że spodziewa się sprzeciwu części rodziców. Zwłaszcza tych, dla których mundurek będzie dodatkowym wydatkiem.
- Nie wiemy, ile będzie kosztował taki mundurek. Może 50 złotych? A może i więcej? - zastanawia się Taudul. - W szkole są dzieci z różnych środowisk, także z tych niezamożnych. Co zrobimy, jeśli większość rodziców powie, że nie stać ich na takie wydatki? Zwłaszcza, że przecież trzeba będzie kupić dwa komplety stroju.

Także Alina Jakimiec, nauczycielka języka rosyjskiego obawia się, że rodzice będą przeciwni mundurkom ze względu na koszty.
- Myślę, że spotka się to z dużym oporem ze strony rodziców - mówi. - Pomimo, że sam pomysł jest dobry.

Gmina pomoże
Krzysztof Szczebiot zapewnia, że jeśli będzie trzeba, gmina wspomoże finansowo zakup mundurków.
- Gmina na pewno nie będzie się uchylała od takiego obowiązku - zapewnia zastępca burmistrza. - Wiadomo, że nie wszystkich rodziców będzie stać na znowy wydatek. Jeżeli będzie jakiś program, to w jego ramach możemy współfinansować zakup mundurków dla najbiedniejszych uczniów.

Zapytaliśmy uczniów Gimnazjum nr. 2 w Sokółce jak im się podoba pomysł chodzenia do szkoły w mundurkach?

Wojtek Sidorowicz: Nigdy do tej pory nie chodziłem w mundurku i chodzić nie będę. Ale skoro jest już taki nakaz, to chciałbym, aby to był jakiś strój sportowy.

Marta Szymańska: To bardzo dobrze, że będą mundurki. Szkoła to nie dyskoteka i podoba mi się to, że wszyscy będziemy chodzić w jednakowych strojach.

Ewelina Pyłko: W sumie pomysł z mundurkami nie jest taki zły. Dzięki temu nikt nie będzie się wyróżniał ani nie będzie się czuł gorszy z powodu swoich ubrań.

Martyna Tochwin, 19 lutego 2007 r.


Becikowe ma roczek

Czy 1000 złotych becikowego zachęca sokółczanki do powiększania rodziny? Absolutnie nie - mówią kobiety i porównują naszą pomoc do niemieckiej rzeczywistości.

W 2006 roku tak zwane becikowe czyli jednorazowy zasiłek z tytułu urodzenia dziecka sokólski Ośrodek Pomocy Społecznej wypłacił 226 kobietom. Dodatkowe 1000 złotych dostały 162 mamy. Z tej drugiej pomocy skorzystały tylko te kobiety, u których dochód w rodzinie na jedną osobę nie przekroczył 504 złotych.

Wśród takich kobiet jest pani Magda z Sokółki. Dawida urodziła pięć miesięcy temu. Jak przyznaje, bardzo szybko wydała pieniądze z podwójnego becikowego.
- Za te pieniądze kupiliśmy z mężem łóżeczko, wyprawkę, pampersy, środki pielęgnacyjne, ubranka dla dziecka - wylicza pani Magda. - Dzięki nim mogliśmy też zorganizować chrzciny.

Wózek, łóżeczko i wyprawka
Większość młodych mam przyznaje, że becikowe to był dobry pomysł. Podkreślają jednak, że te pieniądze nie zmienią w żaden sposób sytuacji demograficznej kraju. Po pierwsze - jest to zbyt mała kwota, a po drugie - jednorazowa pomoc nie rozwiązuje problemów chociażby ze znalezieniem przez młode mamy pracy.
- Nikt się nie skusi na poród tylko dlatego, że dostanie za to 1000 złotych. Dla rozsądnych ludzi nie jest to żadna motywacja - podkreśla Agnieszka Supranowicz ze wsi Kozłowy Ług, świeżo upieczona mama trzeciego już dziecka. - Tylko kobiety z patologicznych rodzin i związków mogą myśleć w ten sposób. Dla nich bowiem wartość pieniądza przewyższa wartość życia ludzkiego. Rodzą, odbierają swoje becikowe i oddają potem dzieci do adopcji albo porzucają je na ulicach.

Młode mamy podkreślają jednak, że choć becikowe nie jest najważniejsze, dobrze, że taki zasiłek jest.
- Zawsze to jakiś pieniądz. Na wiele nie wystarczy, ale łóżeczko, wózek i wyprawkę dla dziecka na wypis ze szpitala można za to kupić. A to już coś - zaznacza inna młoda mama.

Niemki mają lepiej

Anna Horczak z Sokółki, mama kilkunastoletniej Justyny przyrównuje polskie 1000 złotych do 25 tysięcy euro, które dostają młode mamy w Niemczech. - Nasze becikowe chowa się przy tych 25 tysiącach - komentuje pani Anna. - Może gdyby polskie mamy otrzymywały taką pomoc od państwa, to byłoby jakąś zachętą do rodzenia dzieci.

Być może już niedługo przyszłe mamy będą dostawać tak zwane ciążowe. To kolejny element polityki prorodzinnej. Kobiety, które zdecydują się na dziecko miałyby dostawać 100 złotych miesięcznie przez cały okres ciąży. Pieniądze te docelowo miałyby być przeznaczane na witaminy, owoce i lepsze odżywanie ciężarnych kobiet.
- To nie jest takie głupie - zastanawia się Agnieszka Supranowicz. - Każde badanie USG kosztuje 50 złotych. Witaminy też są bardzo drogie. Pieniądze z ciążowego można byłoby więc właśnie na to przeznaczyć.

Jak na razie ciążowe jest tylko. Nie wiadomo czy i kiedy ewentualnie miałoby zostać prawnie usankcjonowane.

Martyna Tochwin, 19 lutego 2007 r.


Nasi Tatarzy z Kazania

Skąd się wzięli Tatarzy na polskiej ziemi, co ich wiąże z Kazaniem i dlaczego polskie meczety są drewniane a nie murowane. Tego mogli dowiedzieć się wszyscy, którzy w piątek 9 lutego odwiedzili sokólską kawiarnię "Lira". Tego dnia zorganizowano tam seminarium wiedzy o Tatarach.

Początki osadnictwa Tatarów w Polsce sięgają XIV wieku. Przodkowie dzisiejszych Tatarów przywędrowali tutaj aż z Kazania.
- Tatarzy, którzy pojawili się na ziemiach polskich w Wielkim Księstwie Litewskim to byli przede wszystkim żołnierze - mówi Artur Konopacki z Muzułmańskiej Gminy Wyznaniowej w Kruszynianach. - Litwa w tym czasie prowadziła liczne kampanie wojenne i władcy chętnie widzieli u swego boku Tatarów.

Polscy królowie w zamian za zasługi na polach bitwy obdarowywali Tatarów ziemią. Było to wynagrodzenie za ich żołnierską służbę. Właśnie dzięki temu Tatarzy pojawili się w okolicach Sokółki i Krynek.

Drewniane z ubóstwa
Jak podkreśla Artur Konopacki, polskich Tatarów w XV-XVI wieku od innych Polaków zasadniczo różniły tylko dwie rzeczy: cechy antropologiczne oraz wyznawana religia. Dlatego dążyli do ujednolicenia się z ludźmi, z którymi sąsiadowali.
- Oni nie chcieli być postrzegani jako obcy, chcieli się wtopić w społeczeństwo. Zatracili język, strój, cały folklor - mówi Artur Konopacki. - Wtedy tendencja była zupełnie inna niż teraz. Dzisiaj każdy chce się wyróżniać w zjednoczonej Europie.

Polscy Tatarzy jako obywatele Rzeczypospolitej korzystali ze wszystkich praw i przywilejów. Byli pozbawieni tylko jednego - prawa wyborczego.
- Nie mogli być wybierani do sejmików, nie mogli także wybierać króla - mówi Artur Konopacki.

W Polsce znajdują się trzy świątynie muzułmańskie - meczety. Jeden w Gdańsku i dwa na Podlasiu: w Bohonikach i Kruszynianach. W odróżnieniu od meczetów w innych częściach świata, polskie są drewniane.
- Tutejsza społeczność tatarska była uboga. Nie stać ich była na piękne, murowane meczety. Budowali więc drewniane, bo były o wiele tańsze - podkreśla Konopacki.

Islam jest wiarą monoteistyczną. Jej wyznawcy wierzą tylko w jednego boga, Allaha. Każdy muzułmanin ma do spełnienia pięć obowiązków, tak zwanych filarów: wyznanie wiary w jednego Boga, modlitwę, post, jałmużnę i pielgrzymkę do Mekki.

Polityka zniekształca religię
Na świecie żyje około 1,2 miliona wyznawców islamu. Józef Konopacki, wiceprzewodniczący Związku Tatarów Polskich, podczas konferencji mówił o negatywnym obrazie islamu w środkach masowego przekazu.- Często wykorzystuje się elementy religijne do celów politycznych. Tak, aby przedstawić islam jako jakieś zagrożenie. A przecież w Koranie nie ma żadnego nakazu zabijania - podkreśla wiceszef ZTP. - Od sześciuset lat żyją obok siebie na tej ziemi Tatarzy i Polacy i nigdy nie było między nimi żadnych konfliktów.

Na zakończenie seminarium poświęconego wiedzy o Tatarach, w muzeum została otwarta wystawa. Nosi ona tytuł "1000 lat Kazania" i pokazuje życie muzułmanów na ziemiach, z których wywodzą się polscy Tatarzy.

Martyna Tochwin, 12 lutego 2007 r.


Z muzyką przez życie

Połączyła ich wspólna pasja - miłość do muzyki. Piętnaście rodzin zaprezentowało się wczoraj w Sokółce podczas jubileuszowych 25 Wojewódzkich Spotkań Rodzin Muzykujących.

Rodzina Lewiarzy z Piątnicy na spotkanie przyjechała już po raz szósty. W 2002 roku przed sokólską publicznością występowali w siedmioosobowym składzie. Wczoraj ich grupa liczyła już tylko cztery osoby.

- W sumie jest nas dziewięcioro rodzeństwa. Niestety, nasza muzykująca grupa coraz bardziej się wyludnia. Inne, liczne obowiązki, związane głównie ze szkołą, nie pozwalają być tu wszystkim - mówi Kinga Lewiarz. - Ale obecny skład jest już raczej ostateczny, bo śpiewamy na cztery głosy, a w mniejszym składzie nie byłoby to możliwe.

Zamiast się kłócić, grają
Ośmioro spośród dziewiątki rodzeństwa Lewiarzy uczy się lub już ukończyło szkoły muzyczne różnego stopnia. Ich zamiłowania muzyczne trwają od kilku pokoleń.
- Mój ojciec a także mój dziadek grali na skrzypcach i mieli swoje kapele. Ani ja ani moje rodzeństwo nie byliśmy zdolni muzycznie. Powstała więc dziura pokoleniowa. A teraz moje dzieci przejęły pałeczkę i wspólnie muzykują - mówi Marian Lewiarz, ojciec muzykującej w Sokółce czwórki.

Za co Lewiarze kochają muzykę? Trudno im odpowiedzieć jednym zdaniem, ale przyznają, że w ich przypadku muzyka bez wątpienia łagodzi obyczaje. - Kiedy się pokłócimy, to zamiast na siebie krzyczeć i rozpamiętywać złe chwile, bierzemy do rąk instrumenty i zaczynamy grać. Każdy gra co innego, trochę na złość, ale czasami wychodzą z tego ciekawe kawałki - przyznaje Kinga. - Więc w naszym wypadku to powiedzenie sprawdza się w stu procentach.

Pieśni z dyktafonu
Wśród piętnastu rodzin występujących podczas tegorocznych spotkań na deskach kina Sokół, trzy zaprezentowały się po raz pierwszy. Wśród nich była rodzina Sadowskich z miejscowości Makówka w gminie Narew.
- W Narwiańskim Domu Kultury pracuję jako kierownik grupy wokalnej. O tej imprezie dowiedziałam się od swego dyrektora - podkreśla Anna Sadowska, po mężu Piotrowska. - Postanowiłam tu przyjechać ze swoimi dwiema siostrami i nie żałuję.

Anna, Urszula i Justyna śpiewały a capella, bez akompaniamentu instrumentów. Zaśpiewały jedną kolędę prawosławną oraz dwie pieśni folkowe.
- Te pieśni pomagają nam pamiętać o swojej historii, korzeniach, tradycjach - podkreśla Justyna.

Siostry z Makówki teksty takich piosenek zbierają od starszych mieszkańców okolicznych wsi.
- Chodzimy po domach z dyktafonem, babcie nam śpiewają, my to nagrywamy, a potem opracowujemy. Najczęściej dodajemy tempo - bo babcie śpiewają powoli - i trzeci głos - tłumaczy Anna Piotrowska.

Jak w rodzinie
Przez dwadzieścia pięć lat trwania imprezy, na scenach sokólskiego kina zaprezentowało się około dziewięćdziesięciu rodzin z całego województwa podlaskiego. Krystyna Andrzejewska, dyrektor Sokólskiego Ośrodka Kultury twierdzi, że tajemnica powodzenia imprezy tkwi w niepowtarzalnym, rodzinnym klimacie.
- Dla nas wszyscy są ważni. Nie ma znaczenia, czy są to dzieci, ludzie starsi, czy grają muzykę ludową, młodzieżową czy współczesną. Udało się nam zachować pewien klimat. Każdy tutaj ma swoje miejsce. Nie przyjeżdżają do nas ludzie, którzy muszą, ale tacy, którzy chcą - podkreśla Andrzejewska.

Krystyna Andrzejewska mówi, że choć wczoraj spotkania rodzin muzykujących obchodziły swój srebrny jubileusz, to impreza wcale się nie starzeje.
- U nas jest jak w rodzinie. I ludzie są coraz starsi i młode pokolenie, dzieci. Muzykowanie przechodzi z pokolenia na pokolenie. Poza tym my nie oglądamy tylko siebie, bo wciąż prezentują się u nas nowe rodziny - zaznacza Andrzejewska.

Martyna Tochwin, 4 lutego 2007 r.


Usługa bez zysku

2,5 tysiąca złotych - taki dochód za ubiegły rok przyniósł miejski szalet w Sokółce. Wydatki na ten cel były dziesięciokrotnie wyższe.

W 2007 roku miasto na utrzymanie i obsługę szaletu przeznaczyło 30 tysięcy złotych. To o 5 tysięcy więcej niż w roku ubiegłym.
- Były podwyżki. Zdrożały wszystkie media, woda, kanalizacja, środki czystości. Najbardziej zaś podrożała energia elektryczna - tłumaczy wzrost dotacji Antoni Jackiewicz, dyrektor Zakładu Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej w Sokółce, który obsługuje szalet.

Ubiegłoroczny zysk z szaletu to 2,5 tysiąca złotych. Wstęp kosztuje złotówkę. Łatwo więc wyliczyć, że średnio sześć-siedem osób dziennie korzysta z szaletu. To jednak tylko matematyczna wyliczanka, bo szalet jest... nieczynny w niedziele.

Klientów przybywa latem
- Gdyby szalet był czynny także w niedzielę, koszty utrzymania byłyby jeszcze większe - zapewnia Jackiewicz. - Trzeba byłoby zatrudnić jeszcze jedną osobę.

Wątpliwości co do niedzielnego utrzymania szaletu nie ma też Barbara Zapolnik-Chodukiewicz, która obsługuje miejską toaletę. - Nawet w soboty jest mało ludzi, a co by dopiero było w niedziele - mówi.

Barbara Zapolnik-Chodukiewicz najwięcej klientów ma w okresie letnim. Choć nie ukrywa, że dobry utarg przynoszą także zimne dni przedświąteczne.
- W tygodniu poprzedzającym święta Bożego Narodzenia mieliśmy naprawdę duży ruch. Odwiedziło nas wtedy około 115 osób - mówi pani Barbara.

Kasa niepotrzebna?
Szalet miejski trzeba prowadzić, bo gmina ma taki obowiązek. W obecnym miejscu czyli przy placu Kościuszki (naprzeciw parku przy cerkwi) jest on już prawie cztery lata. Wcześniej tą sprawą zajmowała się firma MPO.
- Klienci szaletu mają teraz pełny komfort. Jest ciepła woda, mydło w płynie, papier, suszarka elektryczna - wylicza Jackiewicz.

Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie brak kasy fiskalnej. Klienci płacą nie do kasy, ale do ręki.
- Nie ma takiej potrzeby, bo my nie prowadzimy działalności gospodarczej, tylko usługi dla mieszkańców - tłumaczy Jackiewicz. - Poza tym nie ma takiego wymogu ze strony Urzędu Skarbowego.

Oprócz tego dyrektor ZGKiM widzi jeszcze jedną korzyść wynikającą z braku kasy fiskalnej. - Taka kasa to koszt około 3 tysięcy. Gdybyśmy ją kupili, dotacja z budżetu gminy musiałaby być jeszcze większa - podkreśla dyrektor.

Martyna Tochwin, 4 lutego 2007 r.


Pokłócili się o... dyskusję

Zamiast dyskusji na temat sprzedaży lokali komunalnych w Sokółce, była ostra wymiana zdań między członkami prezydium Rady Miejskiej. Bynajmniej nie miała ona nic wspólnego z lokalami komunalnymi.

Takich metod to i za Stalina nie było - podobnym komentarzem posłużył się Antoni Cydzik, wiceprzewodniczący sokólskiej Rady Miejskiej, po tym, jak przewodniczący Jan Zabłudowski nie dopuścił do dyskusji na temat nowych zasad sprzedaży lokali komunalnych.
- Niektóre pana wypowiedzi są co najmniej niestosowne - upomniał Cydzika Jan Zabłudowski.
Na ubiegłotygodniowej sesji Rady Miejskiej w Sokółce miał być rozpatrywany projekt uchwały odnośnie zasad sprzedaży lokali komunalnych. Chodziło o wykreślenie z dotychczas obowiązującego dokumentu zapisu, który umożliwiał nabywcom kupno takich mieszkań z uwzględnieniem 50 proc. bonifikaty.
- Chcemy powstrzymać wysprzedaż naszego mienia. Teraz w projekcie uchwały jest mowa o zniesieniu bonifikaty, natomiast już w maju opracujemy nową koncepcję sprzedaży lokali gminnych. Sokółka zostałaby podzielona na trzy strefy, a ceny mieszkań zależałyby od ich lokalizacji - wyjaśnił Piotr Bujwicki, zastępca burmistrza Sokółki.
Komisja Finansów zaopiniowała projekt uchwały negatywnie. Jej członkowie uznali, że przy sprzedaży lokali nadal powinna obowiązywać bonifikata. Ostatecznie komisja ta wnioskowała o odrzucenie projektu uchwały. Radni spodziewali się, że przed głosowaniem przewodniczący Jan Zabłudowski zarządzi dyskusję.
- Jeżeli przegłosujemy propozycję komisji, to dyskusja nie będzie potrzebna - dodał Zabłudowski i przeprowadził głosowanie. Większość radnych poparła wniosek komisji.

Dorota Biziuk, 4 lutego 2007 r.


Stracił zaufanie burmistrza

Czy szef OSiR straci pracę? Poświadczanie nieprawdy, niesłuszne pobieranie wynagrodzenia, nieprawidłowości w gospodarce finansowej.

Takie zarzuty ciążą na Mieczysławie Baszko, dyrektorze sokólskiego OSiR i radnym powiatu sokólskiego. Kilka dni temu burmistrz Sokółki skierował sprawę do prokuratury.

Zarzuty pod adresem Mieczysława Baszko nie dotyczą jego pracy jako dyrektora Ośrodka Sportu i Rekreacji w Sokółce. Chodzi o okres od września 2006 roku do ferii zimowych 2007, kiedy był nauczycielem wychowania fizycznego w Szkole Podstawowej w Lipinie. - Jako nauczyciel wf Baszko pracował cztery godziny tygodniowo. Dwie godziny były zblokowane i w tym czasie dzieci jeździły na pływalnię do OSiR-u. I to właśnie tych zajęć na pływalni dotyczą główne zarzuty.
- One nie odbywały się prawidłowo - mówi Krzysztof Szczebiot, zastępca burmistrza. - Pan Baszko nie sprawował w tym czasie opieki nad uczniami. Wpisywał tylko tematy do dziennika zajęć i pobierał za to wynagrodzenie. Dzieci w ogóle go nie widziały.

Takie oskarżenia budzą zdziwienie Mieczysława Baszko. - Od tych zarzutów mam aż mętlik w głowie. Zawsze, jak miałem zajęcia z dziećmi, brałem wolne w pracy w OSiR - tłumaczy Baszko.

Wypłynęło w kampanii
Nieprawidłowości wykryto podczas kontroli. Jednak, jak przyznaje Krzysztof Szczebiot, nie było to dzieło przypadku. Pierwsze informacje na ten temat pojawiły się już w czasie kampanii wyborczej jesienią ubiegłego roku.
- Przed wyborami pojawiły się takie głosy. Wtedy nie chciałem tego wykorzystywać, bo to nie byłoby fair. Ale w momencie, gdy objąłem stanowisko zastępcy burmistrza i odpowiadam między innymi za oświatę, nie mogłem już tego zlekceważyć - przekonuje Szczebiot.

Kontrola wykazała, że to dyrektorka szkoły przywoziła dzieci na basen, sprawowała nad nimi opiekę i odwoziła je z powrotem. Baszko zaś w tym czasie był w zupełnie innym miejscu.
- To nieprawda. Owszem, dyrektorka przyjeżdżała z dziećmi, ale tylko jako nadzór. Na basenie byliśmy już razem i wspólnie opiekowaliśmy się dziećmi - twierdzi Baszko.
- Pani dyrektor przyznała się, że było takie uchybienie i została już za to ukarana. Było tak, że potwierdzał pan realizację zajęć, na których pan nie był i pobierał pan za to niesłusznie wynagrodzenie - odpowiada Szczebiot

Nie chcą być sędziami
Burmistrz skierował sprawę do prokuratury, właśnie trwa jej wyjaśnianie. Jednak to nie jedyna konsekwencja, którą mógłby ponieść Baszko za wykryte nieprawidłowości. Straciłby także stanowisko dyrektora OSiR. Z takim wnioskiem wystąpił bowiem burmistrz. Oficjalną przyczyną wypowiedzenia umowy o pracę jest utrata zaufania do Mieczysława Baszko.
- Pan Baszko byłby na trzymiesięcznym okresie wypowiedzenia, który upłynąłby 31 maja 2007 roku - wyjaśnia zastępca burmistrza. - Zarzuty wobec pana Baszko są na tyle poważne, że nie można ich zbagatelizować. Są to przestępstwa ścigane z mocy prawa.

Aby jednak zwolnić dyrektora OSiR potrzebna jest zgoda członków Rady Powiatu. Baszko jest bowiem jednym z nich. Rada musi podjąć decyzję, czy się zgadza na rozwiązanie z nim umowy o pracę czy nie. Sprawę tę radni rozpatrywali podczas piątkowych obrad.
- Nie możemy być sędziami bez konkretnych dowodów - mówił radny Jarosław Hołownia.
- Proponuję, abyśmy nie podejmowali decyzji do czasu przedstawienia dokumentów potwierdzających zarzuty. Co prawda sprawa jest w prokuraturze, ale wyrok jeszcze nie zapadł - przekonywał radny Grzegorz Skórski.

Pomagał ksiądz?
Ostatecznie radni przychylili się do propozycji Skórskiego i jednogłośnie ją przyjęli.
- Rada zwyczajnie uchyliła się od odpowiedzialności - komentuje decyzję rady Krzysztof Szczebiot.

W kuluarach mówi się, że pewną rolę w podjęciu takiej decyzji miał lokalny kościół. Tajemnicą poliszynela jest bowiem, że w ostatnim czasie Baszko w towarzystwie dziekana dekanatu dąbrowskiego odwiedzał kolegów z rady. Wspólnie mieli namawiać radnych do tego, żeby nie wyrażali zgody na odwołanie dyrektora.
- Owszem, ostatnio był u mnie pan Baszko razem z księdzem dziekanem Janem Trochimem - przyznaje Kazimierz Łabieniec. - Była to wizyta towarzyska. Ale rzeczywiście rozmawialiśmy wtedy o problemie pana Baszko, o tym, że mają go zwolnić z pracy.

W telefonicznej rozmowie z nami ks. Jan Trochim przyznał, że odwiedzał ostatnio radnych powiatu. Nie mówił jednak konkretnie których. - Jeździłem do swoich parafian. Owszem, razem z panem Baszko - nerwowo przyznał dziekan.

Gdy zapytaliśmy, czy podczas tych wizyt namawiał do głosowania na korzyść
Mieczysława Baszko, po długim milczeniu ksiądz odmówił nam odpowiedzi. - Raczej na ten temat nie chciałbym nic mówić. Dziękuję - powiedział i odłożył słuchawkę.

Trudna decyzja
Decyzję o odwołaniu Mieczysława Baszko rada powiatu podejmie dopiero wtedy, gdy zobaczy obciążające go dokumenty. Jednak Krzysztof Szczebiot nie widzi możliwości przedstawienia takich dokumentów.
- Czy mamy kserować dzienniki? - pyta zastępca burmistrza. - Dowody są jasne. Pan Baszko złamał prawo.

Są dwa wyjścia. Albo zaczekamy do kolejnej sesji rady powiatu, albo podejmiemy trudną decyzję o zwolnieniu - podkreśla Szczebiot. - Decyzja jest tym trudniejsza, że nie mamy poparcia rady, które jest nam bardzo potrzebne.

Martyna Tochwin, 4 lutego 2007 r.


Zobacz informacje archiwalne: 

styczeń 2007 rok 2006 rok 2005 rok 2004 rok 2003


© Urząd Miejski w Sokółce · Serwis istnieje od 2000 r. Administracja i opracowanie graficzne Radosław Onoszko