UWAGA!
Dokumenty prezentowane na stronach Portalu
Miejskiego www.sokolka.pl nie powinny być traktowane jako dokumenty urzędowe.
Dokumenty urzędowe zamieszczane są w Biuletynie
Informacji Publicznej (BIP) oraz dostępne są w formie papierowej w
Urzędzie Miejskim w Sokółce, 16-100 Sokółka, Plac Kościuszki 1.
Krzywdy mamy nie daruję!
Lekarze
z Sokółki nie upilnowali 75-letniej pacjentki. Wyszła na mróz i zabłądziła.
Niewiele brakowało, żeby zamarzła, teraz walczy o życie w białostockim
szpitalu.
Syn
kobiety nie może uwierzyć w to, co się stało. - Mam ogromny żal do
lekarzy z Sokółki - skarży się Jan Antoniewski.
75-latka trafiła do sokólskiego szpitala w miniony czwartek.
- Mama mieszka sama w Wołyń-cach koło Kuźnicy. Pojechałem ją
odwiedzić i zobaczyłem, że kilka razy upadła. Nie poznawała też
znajomych. Pomyślałem, że coś chyba jest nie tak i wezwałem
pogotowie. Wytłumaczyłem sanitariuszom, że mama bierze leki
psychotropowe - mówi sokółczanin.
Załoga karetki zawiozła staruszkę do szpitala. Lekarz, który ją badał,
stwierdził, że kobieta jest przeziębiona i nie kwalifikuje się do
hospitalizacji. Pielęgniarka skontaktowała się telefonicznie z córką
pacjentki, żeby ta odebrała matkę ze szpitala.
- Kiedy moja siostra przyjechała na miejsce, okazało się, że mama...
zniknęła. Było przed godziną 21, a na podwórku - tęgi mróz.
Zadzwoniłem na policję. Szukaliśmy mamy przez kilka godzin. Znaleźliśmy
ją w Wołkuszach koło Kuźnicy, bliko osiem ilometrów od domu. Miała
odmrożone palce. Nie wiadomo, jak się tam znalazła - opowiada syn
poszkodowanej.
Kobieta ponownie trafiła do szpitala w Sokółce. Ale tym razem
stwierdzono u niej krwiaka mózgu, po czym przetransportowano do Białegostoku.
Pacjentka leży na oddziale intensywnej terapii Państwowego Szpitala
Klinicznego w Białymstoku po przebytej operacji krwiaka mózgu. Od kilku
dni jest nieprzytomna.
Staruszka ma również odmrożone palce ręki. Grozi jej ich amputacja.
O całej sprawie Jan Antoniewski zawiadomił sokólską prokuraturę
rejonową.
- Nie rozumiem, jak lekarze mogli wypuścić ze szpitala kogoś z
zaburzeniami pamięci. Mamę spotkała wielka krzywda. Niech ktoś za nią
odpowie - dodaje.
Każdy ma prawo wejść i wyjść ze szpitala. Kiedy staruszka została
zbadana, posadzono ją w poczekalni. Tam miała czekać, aż zgłosi się
po nią rodzina. Nie wiedzieliśmy, że kobieta bierze leki psychotropowe,
więc nie było powodu, żeby pilnować jej w jakiś szczególny sposób.
Z informacji uzyskanych od syna wynika, że ta pani mieszka sama, więc
tym bardziej trudno mówić, żeby wymagała opieki drugiej osoby.
Wykrycie u staruszki krwiaka mózgu i jej kilkugodzinny pobyt na mrozie
nie mają ze sobą żadnego związku. To dwie zupełnie różne sprawy -
Marek Chojnowski, dyrektor SP ZOZ w Sokółce.
Dorota
Biziuk, 28 lutego 2007 r.

Cyfrowa jakość
Ponad
połowa polskich szpitali korzysta z przestarzałych aparatów RTG. Wśród
nich jest sokólski ZOZ. Temu szpitalowi w zakupie nowego sprzętu mają
pomóc samorządy.
Najstarszy
spośród czterech aparatów RTG, które działają w szpitalu w Sokółce,
ma 26 lat. Część przestarzałego sprzętu zostanie wymieniona jeszcze w
tym roku.
– Planujemy zakup jednego aparatu stacjonarnego oraz przewoźnego
aparatu przyłóżkowego. Wymienimy także aparat operacyjny. W sumie taki
sprzęt kosztuje w granicach półtora miliona złotych – powiedział
Marek Chojnowski, dyrektor sokólskiego szpitala.
Już
trzy lata temu ZOZ w Sokółce podjął starania, które miały mu pomóc
w zakupie nowej aparatury rentgenowskiej. Szpital złożył wniosek o środki
z unijnego programu ZPORR. Za opracowanie dokumentacji placówka zapłaciła
ok. 20 tys. zł. Panel ekspertów uznał, że był to – pod względem
merytorycznym – najlepszy wniosek w całym województwie. Pozyskanie
pieniędzy uniemożliwił jednak ówczesny zarząd województwa.
Ostatecznie wniosek znalazł się na liście rezerwowej.
– Najgorsze jest to, że nie mieliśmy żadnej możliwości odwoławczej
– dodał dyrektor Chojnowski.
Szpital przystąpił także do tzw. programu norweskiego. Stwarzał on możliwość
pozyskania funduszy na zakup aparatury RTG.
– Realizacja tego programu ciągle się wydłuża. Nie ma szans, żeby
otrzymać z tego źródła jakieś pieniądze przed 2008 rokiem. A my
musimy wymienić nasz sprzęt jeszcze w tym roku. Dlaczego? Ponieważ w
tym czasie wygasną pewne certyfikaty na podobną aparaturę – wyjaśnił
dyrektor.
Dyrekcja szpitala zwróciła się o pomoc do samorządów z powiatu sokólskiego.
Już zapadła decyzja, że gminy i powiat przekażą łącznie na ten cel
200 tys. zł. Pozostała suma będzie pochodziła z kredytów.
Stary sprzęt zostanie zastąpiony aparaturą, która umożliwi
wykonywanie zdjęć rentgenowskich w obróbce cyfrowej.
– To oczywiste, że dzięki temu nasi pacjenci będą mieli dostęp
do wysokiej jakości usług – przyznał dyrektor sokólskiego
szpitala.
Obecnie w miejscowej placówce na aparaturze RTG wykonuje się codziennie
ponad 100 zdjęć.
Dorota
Biziuk, 26 lutego 2007 r.

Wiekowe zegary mają duszę
Szwajcarskie,
niemieckie, francuskie. Każdy z nich liczy sobie ponad 100 lat. Helena
Miszkin z Sokółki ma w swoim salonie pięć zabytkowych zegarów. Każdy
z nich ma swoją historię.
Trzy
spośród pięciu zabytkowych zegarów Helena Miszkin kupiła w białostockiej
Desie, sklepie z antykami. I choć przyznaje, że wydała na nie sporą
sumkę, nie żałuje tego zakupu po dziś dzień.
- Pieniądze nie są w życiu najważniejsze, a do dzisiaj mam w
mieszkaniu piękne rzeczy, które tworzą jego klimat - przyznaje pani
Helena.
Kolejny zegar Helena Miszkin kupiła z ogłoszenia prasowego. Razem z
nowym nabytkiem - biblioteczką kupiła też szwajcarski zegar. Ten zakup
opłacił jej się najbardziej, bo choć jest stary bardzo dokładnie
pokazuje czas - co do minuty.
- On chodzi idealnie, bardzo precyzyjnie. To porządny szwajcarski zegar -
przekonuje pani Helena.
Skąd wiadomo, że jest szwajcarski? Na werku, czyli mechanizmie zegara,
ma wygrawerowany napis Zurich.
- Jest bardzo ładny. Ma złoconą, inkrustowaną tarczę i takie samo
wachadło i ciężarki - podkreśla właścicielka.
Zegar
od Cygana
Trzy spośród pięciu zegarów to zegary stojace. Dwa są ścienne. Jeden
z nich to niemiecki okaz kupiony w sklepie z antykami. Dziś ma piękne
zdobienia tak zwaną koronę, ale nie zawsze tak było.
- W pewnym okresie zapanowała moda na likwidację koron, żeby nie były
takie ozdobne. Większość spotykanych dzisiaj zegarów ściennych nie ma
już tych koron. Mój zegar także ma dorabiane części w koronie - mówi
Helena Miszkin.
Inna historia wiąże się z drugim zegarem ściennym. Pani Helena kupiła
go od Cygana.
- Ten Cygan mnie ocyganił, bo ten francuski zegar zaraz po zakupie
przestał chodzić - mówi ze śmiechem.
Helena Miszkin jest daleka od tego, żeby swoje zabytkowe zegary nazywać
kolekcją. Jak mówi, to, że je ma, to najzwyklejszy przypadek.
- Mam je wszystkie od ponad dwudziestu lat. Zaczęłam je kupować zupełnie
przypadkowo, to nie było moje zamierzenie, żeby stworzyć jakąś wyjątkową
kolekcję - tłumaczy Helena Miszkin.
Herbatka przy zegarze
Sokółczanka przyznaje, że nie traktuje zegarów jako wyjątkowych
rzeczy. Nie przywiązuje do nich wagi, bo jest osobą szczęśliwą, a jak
sama mówi szczęśliwi czasu nie liczą.
- Czasem, który odmierzają zegary wcale się nie przejmuję. Pan Bog i
tak dał mi więcej, niż mogłabym oczekiwać - zapewnia pani Helena. -
Dał mi poczucie humoru, radość życia. Umiem kochać ludzi, a jak czuję
się samotna, to mam kilku przyjaciół, do których zawsze mogę zadzwonić.
Helena Miszkin zaznacza, że jej zegary zawsze przykuwają uwagę
odwiedzających ją gości. Nikt nie jest obojętny na głośne tykanie i
wybijanie pełnych godzin. A to stwarza w jej salonie niepowtarzalny
klimat.
- Ludzie lubią do mnie przychodzić, żeby w otoczeniu antyków wypić
filiżankę kawy lub herbaty - mówi pani Helena.
Helena Miszkin mówi, że choć ma w domu jeden zegar na baterie, nie
przepada za nim. A jej cztery budziki nakręcane na kluczyk są zepsute.
- Zegarmistrze nie chcą ich już reperować. Nie mają do nich części.
A zegary na baterie nie mają duszy - kończy.
Martyna
Tochwin, 26 lutego 2007 r.

Poznali sąsiadów, teraz chcą odkryć
swoją miejscowość
Sokólscy
gimnazjaliści chcą odtworzyć międzywojenną historię Sokółki. Przy
pomocy seniorów wykonali już plan miasta z tamtego okresu, wkrótce
powstanie makieta.
O
tym, jak kruche jest życie i jak dobrze mieć sąsiada przekonują się
uczniowie sokólskiego Gimnazjum nr 1 im. Jana Pawła II. Obecnie szkoła
realizuje projekty pod takimi właśnie hasłami.
Sąsiedzka współpraca
"Jak dobrze mieć sąsiada" to projekt międzynarodowy,
realizowany wspólnie z Polską Macierzą Szkolną w Grodnie. Dotychczas w
jego ramach odbyły się już warsztaty poznawcze oraz polsko-białoruska
konferencja metodyczna nauczycieli.
- Młodzież wyszukiwała w Internecie, prasie, literaturze,
przewodnikach, albumach i folderach informacje o organizacji partnerskiej,
jej kraju i miejscowości - mówi Krystyna Stefanowicz z sokólskiego
gimnazjum. - Dzięki temu wykonali albumy, plakaty i gazetki ścienne, które
wiszą w obu szkołach.
W marcu w Sokółce, w ramach projektu, zostanie rozegrany turniej drużyn
siatkarskich z obu krajów. Zaplanowane są także kolejne spotkania grup
młodzieżowych.
- Takie spotkania są okazją do wymiany doświadczeń w zakresie
rozwijania aktywności uczniów i twórczego wykorzystania czasu wolnego -
podkreśla Krystyna Stefanowicz.
Poznają
historię miasta
Także projekt "Okruchy życia. Sokólskie spotkania pokoleń"
jest w trakcie realizacji. Jego głównym celem jest zebranie wspomnień i
wierne odtworzenie międzywojennej przeszłości Sokółki.
- Podczas spotkania z seniorami nasza młodzież dowiedziała się między
innymi co dawniej było w miejscu, gdzie dziś stoi budynek gimnazjum czy
na jakie imprezy rozrywkowe można było wtedy pójść - wyjaśnia pani
Krystyna.
Zaplanowane są kolejne spotkania, podczas których będą nagrywane,
filmowane i spisywane wspomnienia. Zaś w kwietniu odbędzie się impreza
środowiskowa. W jej trakcie zostanie pokazany film nakręcony przez młodzież,
zbiory wspomnień, zapomniane przepisy kulinarne oraz makieta dawnej Sokółki.
Martyna
Tochwin, 19 lutego 2007 r.

Jak polubić mundurek
To
już pewne. Od 1 września uczniowie będą chodzić do szkoły w
mundurkach. Jaki będą miały kolor, krój i fason - o tym zdecydują wspólnie
uczniowie, rodzice i nauczyciele.
Rozporządzenie
dotyczące jednolitych strojów w szkołach, 9 lutego podpisał Roman
Giertych, minister edukacji. Zgodnie z nim od 1 września 2007 roku
uczniowie wszystkich szkół będą musieli nosić szkolne mundurki. Taką
decyzję minister argumentuje tym, że dzięki jednolitym strojom szkoła
zapewni uczniom większe bezpieczeństwo. Za wprowadzeniem jednolitego
stroju przemawia też fakt, że młodzież poprzez ubiór nie będzie już
mogła manifestować swego statusu materialnego.
- Ta decyzja ma dwie strony medalu. Z jednej strony porządkuje ubiór
ucznia, zwłaszcza gimnazjalistów, ale z drugiej ujednolica w ten sposób
charaktery różnych uczniów - komentuje Krzysztof Szczebiot, zastępca
burmistrza Sokółki i były dyrektor Zespołu Szkół Integracyjnych.
Krój i fason do wyboru
Do 1 września pozostało sześć miesięcy. W tym czasie dyrektorzy szkół
muszą przeprowadzić konsultacje z uczniami i rodzicami, wybrać fason
mundurków, zamówić i czekać na przesyłkę. I choć pozornie może się
wydawać, że to dużo czasu, dyrektor Zespołu Szkół Ogólnokształcących
w Sokółce nie ma pewności czy zdąży. - To bardzo mało czasu. Poza
tym tak naprawdę to musimy zdążyć ze wszystkim do końca roku
szkolnego, bo na wakacjach nikt nie będzie się tym zajmował. Nie ma
wtedy młodzieży w szkole, a to przecież ich dotyczy - podkreśla
Kazimierz Taudul, dyrektor ZSO.
W ministerialnym rozporządzeniu nie ma żadnych wytycznych co do koloru
czy fasonu jednolitych uczniowskich strojów. Każda szkoła ma w rym
zakresie wolną rękę.
- To wcale nie musi być kolor granatowy. Mundurki mogą być w dwóch
kolorach, na przykład beż i zieleń. Takie chyba byłyby najlepsze. Choć
minister pozostawia dowolność koloru, to wiadomo, że nie mogą być to
krzykliwe kolory, jak choćby czerwony - tłumaczy Taudul.
Na
angielską modłę
A co na to sami uczniowie? Zdania są podzielone. Zwłaszcza chłopcy nie
chcą w ogóle słyszeć o jakichkolwiek mundurkach.
- Jesteśmy przeciwni. Chodzimy do szkoły w bluzach z kapturami i tak
jest najlepiej. Nie damy się wcisnąć w żadne mundurki - mówią
zdecydowanym głosem chłopcy z klasy II c Gimnazjum nr. 2.
Zupełnie inaczej patrzą na to dziewczyny. Dla nich mundurki wcale nie są
takie złe. Pod jednym warunkiem: muszą być ładne.
- Worków nie chcemy. Jeżeli już to takie stroje, które będą podkreślać
nasze kształty - żartuje Ewelina Pyłko.
Z kolei Marta Szymańska ma już gotowy pomysł na mundurek. Marzy jej się
strój na angielską modłę.
- Biała bluzka pod krawatem, żakiet i spódnica w kolorze jasnego
granatu - mówi jednym tchem Marta. - Taka kombinacja podoba mi się
najbardziej.
Co na to rodzice?
Kazimierz Taudul nie ukrywa, że spodziewa się sprzeciwu części rodziców.
Zwłaszcza tych, dla których mundurek będzie dodatkowym wydatkiem.
- Nie wiemy, ile będzie kosztował taki mundurek. Może 50 złotych? A może
i więcej? - zastanawia się Taudul. - W szkole są dzieci z różnych środowisk,
także z tych niezamożnych. Co zrobimy, jeśli większość rodziców
powie, że nie stać ich na takie wydatki? Zwłaszcza, że przecież
trzeba będzie kupić dwa komplety stroju.
Także Alina Jakimiec, nauczycielka języka rosyjskiego obawia się, że
rodzice będą przeciwni mundurkom ze względu na koszty.
- Myślę, że spotka się to z dużym oporem ze strony rodziców - mówi.
- Pomimo, że sam pomysł jest dobry.
Gmina pomoże
Krzysztof Szczebiot zapewnia, że jeśli będzie trzeba, gmina wspomoże
finansowo zakup mundurków.
- Gmina na pewno nie będzie się uchylała od takiego obowiązku -
zapewnia zastępca burmistrza. - Wiadomo, że nie wszystkich rodziców będzie
stać na znowy wydatek. Jeżeli będzie jakiś program, to w jego ramach
możemy współfinansować zakup mundurków dla najbiedniejszych uczniów.
Zapytaliśmy uczniów Gimnazjum nr. 2 w Sokółce jak im się podoba
pomysł chodzenia do szkoły w mundurkach?
Wojtek
Sidorowicz: Nigdy do tej pory nie chodziłem w mundurku i chodzić nie
będę. Ale skoro jest już taki nakaz, to chciałbym, aby to był jakiś
strój sportowy.
Marta
Szymańska: To bardzo dobrze, że będą mundurki. Szkoła to nie
dyskoteka i podoba mi się to, że wszyscy będziemy chodzić w
jednakowych strojach.
Ewelina
Pyłko: W sumie pomysł z mundurkami nie jest taki zły. Dzięki temu
nikt nie będzie się wyróżniał ani nie będzie się czuł gorszy z
powodu swoich ubrań.
Martyna
Tochwin, 19 lutego 2007 r.

Becikowe ma roczek
Czy
1000 złotych becikowego zachęca sokółczanki do powiększania rodziny?
Absolutnie nie - mówią kobiety i porównują naszą pomoc do niemieckiej
rzeczywistości.
W
2006 roku tak zwane becikowe czyli jednorazowy zasiłek z tytułu
urodzenia dziecka sokólski Ośrodek Pomocy Społecznej wypłacił 226
kobietom. Dodatkowe 1000 złotych dostały 162 mamy. Z tej drugiej pomocy
skorzystały tylko te kobiety, u których dochód w rodzinie na jedną
osobę nie przekroczył 504 złotych.
Wśród takich kobiet jest pani Magda z Sokółki. Dawida urodziła pięć
miesięcy temu. Jak przyznaje, bardzo szybko wydała pieniądze z podwójnego
becikowego.
- Za te pieniądze kupiliśmy z mężem łóżeczko, wyprawkę, pampersy,
środki pielęgnacyjne, ubranka dla dziecka - wylicza pani Magda. - Dzięki
nim mogliśmy też zorganizować chrzciny.
Wózek,
łóżeczko i wyprawka
Większość młodych mam przyznaje, że becikowe to był dobry pomysł.
Podkreślają jednak, że te pieniądze nie zmienią w żaden sposób
sytuacji demograficznej kraju. Po pierwsze - jest to zbyt mała kwota, a
po drugie - jednorazowa pomoc nie rozwiązuje problemów chociażby ze
znalezieniem przez młode mamy pracy.
- Nikt się nie skusi na poród tylko dlatego, że dostanie za to 1000 złotych.
Dla rozsądnych ludzi nie jest to żadna motywacja - podkreśla Agnieszka
Supranowicz ze wsi Kozłowy Ług, świeżo upieczona mama trzeciego już
dziecka. - Tylko kobiety z patologicznych rodzin i związków mogą myśleć
w ten sposób. Dla nich bowiem wartość pieniądza przewyższa wartość
życia ludzkiego. Rodzą, odbierają swoje becikowe i oddają potem dzieci
do adopcji albo porzucają je na ulicach.
Młode mamy podkreślają jednak, że choć becikowe nie jest najważniejsze,
dobrze, że taki zasiłek jest.
- Zawsze to jakiś pieniądz. Na wiele nie wystarczy, ale łóżeczko, wózek
i wyprawkę dla dziecka na wypis ze szpitala można za to kupić. A to już
coś - zaznacza inna młoda mama.
Niemki mają lepiej
Anna Horczak z Sokółki, mama kilkunastoletniej Justyny przyrównuje
polskie 1000 złotych do 25 tysięcy euro, które dostają młode mamy w
Niemczech. - Nasze becikowe chowa się przy tych 25 tysiącach - komentuje
pani Anna. - Może gdyby polskie mamy otrzymywały taką pomoc od państwa,
to byłoby jakąś zachętą do rodzenia dzieci.
Być może już niedługo przyszłe mamy będą dostawać tak zwane ciążowe.
To kolejny element polityki prorodzinnej. Kobiety, które zdecydują się
na dziecko miałyby dostawać 100 złotych miesięcznie przez cały okres
ciąży. Pieniądze te docelowo miałyby być przeznaczane na witaminy,
owoce i lepsze odżywanie ciężarnych kobiet.
- To nie jest takie głupie - zastanawia się Agnieszka Supranowicz. - Każde
badanie USG kosztuje 50 złotych. Witaminy też są bardzo drogie. Pieniądze
z ciążowego można byłoby więc właśnie na to przeznaczyć.
Jak na razie ciążowe jest tylko. Nie wiadomo czy i kiedy ewentualnie miałoby
zostać prawnie usankcjonowane.
Martyna
Tochwin, 19 lutego 2007 r.

Nasi Tatarzy z Kazania
Skąd
się wzięli Tatarzy na polskiej ziemi, co ich wiąże z Kazaniem i
dlaczego polskie meczety są drewniane a nie murowane. Tego
mogli dowiedzieć się wszyscy, którzy w piątek 9 lutego odwiedzili sokólską
kawiarnię "Lira". Tego dnia zorganizowano tam seminarium wiedzy
o Tatarach.
Początki osadnictwa Tatarów w Polsce sięgają XIV wieku. Przodkowie
dzisiejszych Tatarów przywędrowali tutaj aż z Kazania.
- Tatarzy, którzy pojawili się na ziemiach polskich w Wielkim Księstwie
Litewskim to byli przede wszystkim żołnierze - mówi Artur Konopacki z
Muzułmańskiej Gminy Wyznaniowej w Kruszynianach. - Litwa w tym czasie
prowadziła liczne kampanie wojenne i władcy chętnie widzieli u swego
boku Tatarów.
Polscy królowie w zamian za zasługi na polach bitwy obdarowywali Tatarów
ziemią. Było to wynagrodzenie za ich żołnierską służbę. Właśnie
dzięki temu Tatarzy pojawili się w okolicach Sokółki i Krynek.
Drewniane z ubóstwa
Jak podkreśla Artur Konopacki, polskich Tatarów w XV-XVI wieku od innych
Polaków zasadniczo różniły tylko dwie rzeczy: cechy antropologiczne
oraz wyznawana religia. Dlatego dążyli do ujednolicenia się z ludźmi,
z którymi sąsiadowali.
- Oni nie chcieli być postrzegani jako obcy, chcieli się wtopić w społeczeństwo.
Zatracili język, strój, cały folklor - mówi Artur Konopacki. - Wtedy
tendencja była zupełnie inna niż teraz. Dzisiaj każdy chce się wyróżniać
w zjednoczonej Europie.
Polscy Tatarzy jako obywatele Rzeczypospolitej korzystali ze wszystkich
praw i przywilejów. Byli pozbawieni tylko jednego - prawa wyborczego.
- Nie mogli być wybierani do sejmików, nie mogli także wybierać króla
- mówi Artur Konopacki.
W Polsce znajdują się trzy świątynie muzułmańskie - meczety. Jeden w
Gdańsku i dwa na Podlasiu: w Bohonikach i Kruszynianach. W odróżnieniu
od meczetów w innych częściach świata, polskie są drewniane.
- Tutejsza społeczność tatarska była uboga. Nie stać ich była na piękne,
murowane meczety. Budowali więc drewniane, bo były o wiele tańsze -
podkreśla Konopacki.
Islam jest wiarą monoteistyczną. Jej wyznawcy wierzą tylko w jednego
boga, Allaha. Każdy muzułmanin ma do spełnienia pięć obowiązków,
tak zwanych filarów: wyznanie wiary w jednego Boga, modlitwę, post, jałmużnę
i pielgrzymkę do Mekki.
Polityka zniekształca religię
Na świecie żyje około 1,2 miliona wyznawców islamu. Józef Konopacki,
wiceprzewodniczący Związku Tatarów Polskich, podczas konferencji mówił
o negatywnym obrazie islamu w środkach masowego przekazu.- Często
wykorzystuje się elementy religijne do celów politycznych. Tak, aby
przedstawić islam jako jakieś zagrożenie. A przecież w Koranie nie ma
żadnego nakazu zabijania - podkreśla wiceszef ZTP. - Od sześciuset lat
żyją obok siebie na tej ziemi Tatarzy i Polacy i nigdy nie było między
nimi żadnych konfliktów.
Na zakończenie seminarium poświęconego wiedzy o Tatarach, w muzeum
została otwarta wystawa. Nosi ona tytuł "1000 lat Kazania" i
pokazuje życie muzułmanów na ziemiach, z których wywodzą się polscy
Tatarzy.
Martyna
Tochwin, 12 lutego 2007 r.

Z muzyką przez życie
Połączyła
ich wspólna pasja - miłość do muzyki. Piętnaście rodzin zaprezentowało
się wczoraj w Sokółce podczas jubileuszowych 25 Wojewódzkich Spotkań
Rodzin Muzykujących.
Rodzina
Lewiarzy z Piątnicy na spotkanie przyjechała już po raz szósty. W 2002
roku przed sokólską publicznością występowali w siedmioosobowym składzie.
Wczoraj ich grupa liczyła już tylko cztery osoby.
-
W sumie jest nas dziewięcioro rodzeństwa. Niestety, nasza muzykująca
grupa coraz bardziej się wyludnia. Inne, liczne obowiązki, związane głównie
ze szkołą, nie pozwalają być tu wszystkim - mówi Kinga Lewiarz. - Ale
obecny skład jest już raczej ostateczny, bo śpiewamy na cztery głosy,
a w mniejszym składzie nie byłoby to możliwe.
Zamiast się kłócić, grają
Ośmioro spośród dziewiątki rodzeństwa Lewiarzy uczy się lub już ukończyło
szkoły muzyczne różnego stopnia. Ich zamiłowania muzyczne trwają od
kilku pokoleń.
- Mój ojciec a także mój dziadek grali na skrzypcach i mieli swoje
kapele. Ani ja ani moje rodzeństwo nie byliśmy zdolni muzycznie. Powstała
więc dziura pokoleniowa. A teraz moje dzieci przejęły pałeczkę i wspólnie
muzykują - mówi Marian Lewiarz, ojciec muzykującej w Sokółce czwórki.
Za co Lewiarze kochają muzykę? Trudno im odpowiedzieć jednym zdaniem,
ale przyznają, że w ich przypadku muzyka bez wątpienia łagodzi
obyczaje. - Kiedy się pokłócimy, to zamiast na siebie krzyczeć i
rozpamiętywać złe chwile, bierzemy do rąk instrumenty i zaczynamy grać.
Każdy gra co innego, trochę na złość, ale czasami wychodzą z tego
ciekawe kawałki - przyznaje Kinga. - Więc w naszym wypadku to
powiedzenie sprawdza się w stu procentach.
Pieśni
z dyktafonu
Wśród piętnastu rodzin występujących podczas tegorocznych spotkań na
deskach kina Sokół, trzy zaprezentowały się po raz pierwszy. Wśród
nich była rodzina Sadowskich z miejscowości Makówka w gminie Narew.
- W Narwiańskim Domu Kultury pracuję jako kierownik grupy wokalnej. O
tej imprezie dowiedziałam się od swego dyrektora - podkreśla Anna
Sadowska, po mężu Piotrowska. - Postanowiłam tu przyjechać ze swoimi
dwiema siostrami i nie żałuję.
Anna, Urszula i Justyna śpiewały a capella, bez akompaniamentu
instrumentów. Zaśpiewały jedną kolędę prawosławną oraz dwie pieśni
folkowe.
- Te pieśni pomagają nam pamiętać o swojej historii, korzeniach,
tradycjach - podkreśla Justyna.
Siostry z Makówki teksty takich piosenek zbierają od starszych mieszkańców
okolicznych wsi.
- Chodzimy po domach z dyktafonem, babcie nam śpiewają, my to nagrywamy,
a potem opracowujemy. Najczęściej dodajemy tempo - bo babcie śpiewają
powoli - i trzeci głos - tłumaczy Anna Piotrowska.
Jak w rodzinie
Przez dwadzieścia pięć lat trwania imprezy, na scenach sokólskiego
kina zaprezentowało się około dziewięćdziesięciu rodzin z całego
województwa podlaskiego. Krystyna Andrzejewska, dyrektor Sokólskiego Ośrodka
Kultury twierdzi, że tajemnica powodzenia imprezy tkwi w niepowtarzalnym,
rodzinnym klimacie.
- Dla nas wszyscy są ważni. Nie ma znaczenia, czy są to dzieci, ludzie
starsi, czy grają muzykę ludową, młodzieżową czy współczesną. Udało
się nam zachować pewien klimat. Każdy tutaj ma swoje miejsce. Nie
przyjeżdżają do nas ludzie, którzy muszą, ale tacy, którzy chcą -
podkreśla Andrzejewska.
Krystyna Andrzejewska mówi, że choć wczoraj spotkania rodzin muzykujących
obchodziły swój srebrny jubileusz, to impreza wcale się nie starzeje.
- U nas jest jak w rodzinie. I ludzie są coraz starsi i młode pokolenie,
dzieci. Muzykowanie przechodzi z pokolenia na pokolenie. Poza tym my nie
oglądamy tylko siebie, bo wciąż prezentują się u nas nowe rodziny -
zaznacza Andrzejewska.
Martyna
Tochwin, 4 lutego 2007 r.

Usługa bez zysku
2,5
tysiąca złotych - taki dochód za ubiegły rok przyniósł miejski
szalet w Sokółce. Wydatki na ten cel były dziesięciokrotnie wyższe.
W
2007 roku miasto na utrzymanie i obsługę szaletu przeznaczyło 30 tysięcy
złotych. To o 5 tysięcy więcej niż w roku ubiegłym.
- Były podwyżki. Zdrożały wszystkie media, woda, kanalizacja, środki
czystości. Najbardziej zaś podrożała energia elektryczna - tłumaczy
wzrost dotacji Antoni Jackiewicz, dyrektor Zakładu Gospodarki Komunalnej
i Mieszkaniowej w Sokółce, który obsługuje szalet.
Ubiegłoroczny zysk z szaletu to 2,5 tysiąca złotych. Wstęp kosztuje złotówkę.
Łatwo więc wyliczyć, że średnio sześć-siedem osób dziennie
korzysta z szaletu. To jednak tylko matematyczna wyliczanka, bo szalet
jest... nieczynny w niedziele.
Klientów
przybywa latem
- Gdyby szalet był czynny także w niedzielę, koszty utrzymania byłyby
jeszcze większe - zapewnia Jackiewicz. - Trzeba byłoby zatrudnić
jeszcze jedną osobę.
Wątpliwości co do niedzielnego utrzymania szaletu nie ma też Barbara
Zapolnik-Chodukiewicz, która obsługuje miejską toaletę. - Nawet w
soboty jest mało ludzi, a co by dopiero było w niedziele - mówi.
Barbara Zapolnik-Chodukiewicz najwięcej klientów ma w okresie letnim.
Choć nie ukrywa, że dobry utarg przynoszą także zimne dni przedświąteczne.
- W tygodniu poprzedzającym święta Bożego Narodzenia mieliśmy naprawdę
duży ruch. Odwiedziło nas wtedy około 115 osób - mówi pani Barbara.
Kasa niepotrzebna?
Szalet miejski trzeba prowadzić, bo gmina ma taki obowiązek. W obecnym
miejscu czyli przy placu Kościuszki (naprzeciw parku przy cerkwi) jest on
już prawie cztery lata. Wcześniej tą sprawą zajmowała się firma MPO.
- Klienci szaletu mają teraz pełny komfort. Jest ciepła woda, mydło w
płynie, papier, suszarka elektryczna - wylicza Jackiewicz.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie brak kasy fiskalnej. Klienci płacą
nie do kasy, ale do ręki.
- Nie ma takiej potrzeby, bo my nie prowadzimy działalności
gospodarczej, tylko usługi dla mieszkańców - tłumaczy Jackiewicz. -
Poza tym nie ma takiego wymogu ze strony Urzędu Skarbowego.
Oprócz tego dyrektor ZGKiM widzi jeszcze jedną korzyść wynikającą z
braku kasy fiskalnej. - Taka kasa to koszt około 3 tysięcy. Gdybyśmy ją
kupili, dotacja z budżetu gminy musiałaby być jeszcze większa - podkreśla
dyrektor.
Martyna
Tochwin, 4 lutego 2007 r.

Pokłócili się o... dyskusję
Zamiast
dyskusji na temat sprzedaży lokali komunalnych w Sokółce, była ostra
wymiana zdań między członkami prezydium Rady Miejskiej. Bynajmniej nie
miała ona nic wspólnego z lokalami komunalnymi.
Takich
metod to i za Stalina nie było - podobnym komentarzem posłużył się
Antoni Cydzik, wiceprzewodniczący sokólskiej Rady Miejskiej, po tym, jak
przewodniczący Jan Zabłudowski nie dopuścił do dyskusji na temat
nowych zasad sprzedaży lokali komunalnych.
- Niektóre pana wypowiedzi są co najmniej niestosowne - upomniał
Cydzika Jan Zabłudowski.
Na ubiegłotygodniowej sesji Rady Miejskiej w Sokółce miał być
rozpatrywany projekt uchwały odnośnie zasad sprzedaży lokali
komunalnych. Chodziło o wykreślenie z dotychczas obowiązującego
dokumentu zapisu, który umożliwiał nabywcom kupno takich mieszkań z
uwzględnieniem 50 proc. bonifikaty.
- Chcemy powstrzymać wysprzedaż naszego mienia. Teraz w projekcie uchwały
jest mowa o zniesieniu bonifikaty, natomiast już w maju opracujemy nową
koncepcję sprzedaży lokali gminnych. Sokółka zostałaby podzielona na
trzy strefy, a ceny mieszkań zależałyby od ich lokalizacji - wyjaśnił
Piotr Bujwicki, zastępca burmistrza Sokółki.
Komisja Finansów zaopiniowała projekt uchwały negatywnie. Jej członkowie
uznali, że przy sprzedaży lokali nadal powinna obowiązywać bonifikata.
Ostatecznie komisja ta wnioskowała o odrzucenie projektu uchwały. Radni
spodziewali się, że przed głosowaniem przewodniczący Jan Zabłudowski
zarządzi dyskusję.
- Jeżeli przegłosujemy propozycję komisji, to dyskusja nie będzie
potrzebna - dodał Zabłudowski i przeprowadził głosowanie. Większość
radnych poparła wniosek komisji.
Dorota
Biziuk, 4 lutego 2007 r.

Stracił zaufanie burmistrza
Czy
szef OSiR straci pracę? Poświadczanie nieprawdy, niesłuszne pobieranie
wynagrodzenia, nieprawidłowości w gospodarce finansowej.
Takie
zarzuty ciążą na Mieczysławie Baszko, dyrektorze sokólskiego OSiR i
radnym powiatu sokólskiego. Kilka dni temu burmistrz Sokółki skierował
sprawę do prokuratury.
Zarzuty pod adresem Mieczysława Baszko nie dotyczą jego pracy jako
dyrektora Ośrodka Sportu i Rekreacji w Sokółce. Chodzi o okres od września
2006 roku do ferii zimowych 2007, kiedy był nauczycielem wychowania
fizycznego w Szkole Podstawowej w Lipinie. - Jako nauczyciel wf Baszko
pracował cztery godziny tygodniowo. Dwie godziny były zblokowane i w tym
czasie dzieci jeździły na pływalnię do OSiR-u. I to właśnie tych zajęć
na pływalni dotyczą główne zarzuty.
- One nie odbywały się prawidłowo - mówi Krzysztof Szczebiot, zastępca
burmistrza. - Pan Baszko nie sprawował w tym czasie opieki nad uczniami.
Wpisywał tylko tematy do dziennika zajęć i pobierał za to
wynagrodzenie. Dzieci w ogóle go nie widziały.
Takie oskarżenia budzą zdziwienie Mieczysława Baszko. - Od tych zarzutów
mam aż mętlik w głowie. Zawsze, jak miałem zajęcia z dziećmi, brałem
wolne w pracy w OSiR - tłumaczy Baszko.
Wypłynęło w kampanii
Nieprawidłowości wykryto podczas kontroli. Jednak, jak przyznaje
Krzysztof Szczebiot, nie było to dzieło przypadku. Pierwsze informacje
na ten temat pojawiły się już w czasie kampanii wyborczej jesienią
ubiegłego roku.
- Przed wyborami pojawiły się takie głosy. Wtedy nie chciałem tego
wykorzystywać, bo to nie byłoby fair. Ale w momencie, gdy objąłem
stanowisko zastępcy burmistrza i odpowiadam między innymi za oświatę,
nie mogłem już tego zlekceważyć - przekonuje Szczebiot.
Kontrola wykazała, że to dyrektorka szkoły przywoziła dzieci na basen,
sprawowała nad nimi opiekę i odwoziła je z powrotem. Baszko zaś w tym
czasie był w zupełnie innym miejscu.
- To nieprawda. Owszem, dyrektorka przyjeżdżała z dziećmi, ale tylko
jako nadzór. Na basenie byliśmy już razem i wspólnie opiekowaliśmy się
dziećmi - twierdzi Baszko.
- Pani dyrektor przyznała się, że było takie uchybienie i została już
za to ukarana. Było tak, że potwierdzał pan realizację zajęć, na których
pan nie był i pobierał pan za to niesłusznie wynagrodzenie - odpowiada
Szczebiot
Nie chcą być sędziami
Burmistrz skierował sprawę do prokuratury, właśnie trwa jej wyjaśnianie.
Jednak to nie jedyna konsekwencja, którą mógłby ponieść Baszko za
wykryte nieprawidłowości. Straciłby także stanowisko dyrektora OSiR. Z
takim wnioskiem wystąpił bowiem burmistrz. Oficjalną przyczyną
wypowiedzenia umowy o pracę jest utrata zaufania do Mieczysława Baszko.
- Pan Baszko byłby na trzymiesięcznym okresie wypowiedzenia, który upłynąłby
31 maja 2007 roku - wyjaśnia zastępca burmistrza. - Zarzuty wobec pana
Baszko są na tyle poważne, że nie można ich zbagatelizować. Są to
przestępstwa ścigane z mocy prawa.
Aby jednak zwolnić dyrektora OSiR potrzebna jest zgoda członków Rady
Powiatu. Baszko jest bowiem jednym z nich. Rada musi podjąć decyzję,
czy się zgadza na rozwiązanie z nim umowy o pracę czy nie. Sprawę tę
radni rozpatrywali podczas piątkowych obrad.
- Nie możemy być sędziami bez konkretnych dowodów - mówił radny
Jarosław Hołownia.
- Proponuję, abyśmy nie podejmowali decyzji do czasu przedstawienia
dokumentów potwierdzających zarzuty. Co prawda sprawa jest w
prokuraturze, ale wyrok jeszcze nie zapadł - przekonywał radny Grzegorz
Skórski.
Pomagał
ksiądz?
Ostatecznie radni przychylili się do propozycji Skórskiego i jednogłośnie
ją przyjęli.
- Rada zwyczajnie uchyliła się od odpowiedzialności - komentuje decyzję
rady Krzysztof Szczebiot.
W kuluarach mówi się, że pewną rolę w podjęciu takiej decyzji miał
lokalny kościół. Tajemnicą poliszynela jest bowiem, że w ostatnim
czasie Baszko w towarzystwie dziekana dekanatu dąbrowskiego odwiedzał
kolegów z rady. Wspólnie mieli namawiać radnych do tego, żeby nie wyrażali
zgody na odwołanie dyrektora.
- Owszem, ostatnio był u mnie pan Baszko razem z księdzem dziekanem
Janem Trochimem - przyznaje Kazimierz Łabieniec. - Była to wizyta
towarzyska. Ale rzeczywiście rozmawialiśmy wtedy o problemie pana Baszko,
o tym, że mają go zwolnić z pracy.
W telefonicznej rozmowie z nami ks. Jan Trochim przyznał, że odwiedzał
ostatnio radnych powiatu. Nie mówił jednak konkretnie których. - Jeździłem
do swoich parafian. Owszem, razem z panem Baszko - nerwowo przyznał
dziekan.
Gdy zapytaliśmy, czy podczas tych wizyt namawiał do głosowania na korzyść
Mieczysława Baszko, po długim milczeniu ksiądz odmówił nam
odpowiedzi. - Raczej na ten temat nie chciałbym nic mówić. Dziękuję -
powiedział i odłożył słuchawkę.
Trudna decyzja
Decyzję o odwołaniu Mieczysława Baszko rada powiatu podejmie dopiero
wtedy, gdy zobaczy obciążające go dokumenty. Jednak Krzysztof Szczebiot
nie widzi możliwości przedstawienia takich dokumentów.
- Czy mamy kserować dzienniki? - pyta zastępca burmistrza. - Dowody są
jasne. Pan Baszko złamał prawo.
Są dwa wyjścia. Albo zaczekamy do kolejnej sesji rady powiatu, albo
podejmiemy trudną decyzję o zwolnieniu - podkreśla Szczebiot. - Decyzja
jest tym trudniejsza, że nie mamy poparcia rady, które jest nam bardzo
potrzebne.
Martyna
Tochwin, 4 lutego 2007 r.

|