|
Lepiej
mięso przesolić |
|
–
To trudny zawód, ale jak kiedyś będziesz chciał przy mięsie
robić, to cię nauczę – usłyszał Wojciech Dowgiert od
swojego ojca Czesława. Minęło kilkadziesiąt lat i pan Wojciech
przejął rodzinną wędzarnię. Wyroby Dowgiertów zna niemal każda
sokólska rodzina. Docierają one nawet do tych, którzy przebywają
w Londynie, czy w Brukseli.
Po
ostatniej wojnie Sokółka miała dwie masarnie. Jedna należała
do Dobrzyńskiego, a druga do Dechnika. Zakład tego ostatniego
znajdował się przy dzisiejszej ul. Wojska Polskiego.
– W 1946 roku mój ojciec trafił na naukę do Dechnika
– wyjaśnił Wojciech Dowgiert, sokólski masarz.
Talent nie do igły
Czesław miał wtedy zaledwie 16 lat. Chłopiec przyjechał do Sokółki
z Lipiny. Jego rodzina myślała, że młody Czesław wybierze zawód
krawca.
– Problem polegał jednak na tym, że ojciec nie miał
cierpliwości do igły. Trafił więc do Dechnika. Czasami
opowiadał mi, jak wyglądała ta nauka. Młody uczeń musiał
przede wszystkim opanować sztukę szorowania i rozpalania kotłów.
Żeby parę groszy zarobić, trzeba się było nieźle napracować
– powiedział Wojciech Dowgiert.
W latach 50-tych prywatny zakład Dechnika upaństwowiono, a Czesław
został zatrudniony w masarni, która do dzisiejszego dnia
znajduje się na rogu ul. Dąbrowskiego i Białostockiej. Kolejnym
miejscem, gdzie podjął pracę był zakład w Czarnej Białostockiej.
Czesław miał już tytuł mistrza masarnictwa.
Szyneczka tylko od święta
– Kiedy skończyłem 16 lat, zacząłem pomagać ojcu przy
mięsie. Mieliśmy już wtedy własną wędzarnię. Pamiętam, że
w tamtych czasach ludzie przynosili szynki do wędzenia dwa razy w
ciągu roku, czyli przed Bożym Narodzeniem i przed Wielkanocą.
Teraz nasza wędzarnia pracuje praktycznie przez cały czas.
Trzeba przyznać, że czego jak czego, ale mięsa mieszkańcy Sokółki
sporo jedzą – powiedział Wojciech Dowgiert.
Do jego zakładu trafiają szynki owinięte w specjalne siatki,
merle lub... pończochy.
– Dla procesu wędzenia jest to zupełnie obojętne. Na smak
mięsa ma wpływ zupełnie inna kwestia. Bardzo ważny jest czas
jego solenia. Zdarza się, że młode gospodynie przynoszą do
mnie szynki, które były peklowane zaledwie jeden dzień. To
zdecydowanie za krótko – wyjaśnił sokólski masarz.
Mięso powinno leżeć w solance minimum dziesięć dni. Trzeba też
pamiętać o następującej zasadzie: słonina nie weźmie więcej
soli niż jej potrzeba, natomiast szynka jest zachłanna.
– Lepiej przesolić mięso, niż go nie dosolić. Dobrze
przygotowana szynka może czekać na konsumpcję nawet przez półtorej
roku. Trzeba ją jedynie zakonserwować parafiną spożywczą i
przechowywać w przewiewnym miejscu – podkreślił Wojciech
Dowgiert.
Najsmaczniejsze przy kości
Największe oblężenie wędzarnia Dowgiertów przy ul. Lewickiego
przeżyła w okresie stanu wojennego. Teraz daje się zauważyć
powrót mody na swojskie wędliny. Wśród smakoszów furorę robi
kumpiak, czyli szynka z kością.
– Jego przygotowanie to dosyć skomplikowana sprawa. Kumpiak
robi się pół roku. Solenie szynki zajmuje trzy miesiące.
Dlaczego tak długo? Bo sól musi wejść aż do samej kości,
gdzie potem będą najsmaczniejsze kąski. Pozostałe trzy miesiące
to okres suszenia kumpiaka – wyjaśnił pan Wojciech.
Jego wędliny przypominają Sokółkę krajanom, którzy wyjechali
za pracą do Londynu, czy Brukseli.
– Często klienci, którzy przynoszą mięso do wędzarni, mówią,
że wyślą je właśnie w tamte strony – dodał masarz.
Według niego, w procesie wędzenia najlepiej sprawdza się drzewo
olszyny. Można też używać innych drzew liściastych. Mięso
opuszcza wędzarnię po trzech dniach.
Sery przed mięsem
– Całej sztuki masarniczej nauczył mnie ojciec. Za jego
namową zdobyłem też inny zawód – skończyłem technikum
mechaniczne – powiedział Wojciech Dowgiert.
W prowadzeniu masarni pomaga mu teraz żona Alicja.
– Ciekawe jest to, że nasza rodzina lubi mięsne potrawy,
ale ponad nimi zawsze stawiamy coś wegetariańskiego. W domu
powodzeniem cieszą się głównie sery i kopytka. Wszystko przez
to, że trochę nam się to mięso chyba przejadło. Preferujemy
zatem bardziej urozmaicony jadłospis – powiedziała pani
Alicja.
(db)
Gazeta Współczesna, 20 luty 2005
|
|
Wiele
hałasu o autobusy |
|
Na
wczorajszej nadzwyczajnej sesji Rady Miejskiej w Sokółce zapadła
decyzja, dzięki której burmistrz miasta będzie mógł podpisać
umowę z lokalną firmą przewozową ”Krespol” na świadczenie
usług komunikacji miejskiej.
–
Pytanie tylko, co będzie, jeżeli teraz ”Krespol” nie
zechce z nami podpisać umowy – zastanawiał się burmistrz
Stanisław Kozłowski.
We wrześniu ubiegłego roku firma ”Krespol” wygrała
przetarg ogłoszony przez gminę na świadczenie usług
komunikacji miejskiej. W złożonej ofercie przewoźnik
zaproponował kwotę 1,59 zł za wozokilometr. Niestety, przetarg
unieważniono, ponieważ pracownik Urzędu Miejskiego nie ogłosił
go w Biuletynie Unijnym. ”Krespol” wygrał kolejny
przetarg, ale cena za wozokilometr wzrosła już do 1,82 zł.
Burmistrz nie mógł podpisać umowy z oferentem, ponieważ
– według nowych stawek – na komunikację zabrakłoby
w budżecie 36 tys. zł. Decyzja o przyznaniu dodatkowej kwoty
należała do radnych. Na sesji, która odbyła się przed dwoma
tygodniami, radni nie wyrazili takiej zgody.
– Praktycznie od 1 marca nie byłoby komu świadczyć usług
przewozowych w naszym mieście. Dlatego zgłosiłem wniosek o zwołanie
nadzwyczajnej sesji – powiedział burmistrz Stanisław Kozłowski.
Radni tłumaczyli, że nigdy nie mieli zamiaru likwidować
komunikacji miejskiej w Sokółce. Chodziło im jedynie o
racjonalne dysponowanie gminnymi pieniędzmi.
– Musimy rozsądnie rządzić publicznym groszem. Blokując
decyzję, rada postąpiła słusznie. Niestety, wokół całej
sprawy rozpętał się szum medialny, a my znaleźliśmy się pod
ścianą. Teraz trzeba przyjąć propozycję ”Krespolu”,
a potem zastanawiać się, co z tym dalej robić. Umowa obowiązuje
przez trzy lata. W ciągu tego czasu może się wiele zmienić
– powiedział radny Stanisław Pałusewicz.
Kilku radnych zarzucało kierownictwu ”Krespolu”, że
nie zależy mu na przewożeniu pasażerów w godnych warunkach, a
jedynie na braniu dotacji z gminy.
– Autobusy wożą powietrze i dzięki temu mają oszczędności.
Powiedzmy szczerze, że MPK-i w Sokółce nie są dostosowane do
przewozu ludzi – stwierdził radny Jan Zabłudowski.
Kazimierz Sołowiej, prezes zarządzający ”Krespolu”,
nie mógł odnieść się do tych zarzutów, bo... nie przyszedł
na sesję.
Ostatecznie radni zdecydowali się przyznać na komunikację
miejską brakującą kwotę.
(db)
Gazeta Współczesna, 20 luty 2005
|
|
Sport
nie dla cwaniaków |
|
-
Wiem, że liczyliście na obecność mistrzów typu Otylia Jędrzejczak
czy Robert Korzeniowski. Ja jestem trochę przeterminowanym
olimpijczykiem, bo startowałem na igrzystach w Melbourne w
1956 roku. Niemniej jednak zawsze z przyjemnością spotykam
się w młodymi entuzjastami sportu - podkreślił Marian
Nietupski, który w czwartek przyjechał do Sokółki na
zaproszenie miejscowych władz.
Dzięki
uprawianiu sportu spotkałem wielu ciekawych ludzi. Jednym z
nich był brat przyszłej księżnej Monaco Grace Kelly -
John. Miałem okazję zobaczyć go podczas zawodów wioślarskich
w 1954 roku w Gandawie - mówił Marian Nietupski
Fot : D. Biziuk >>> |
|
Głównym
celem wizyty olimpijczyka było wręczenie pucharów i dyplomów
sportowcom, którzy w 2004 roku osiągnęli najlepsze wyniki.
Nietupski spotkał się z młodzieżą, jej trenerami i władzami
gminnymi w kawiarni ”Lira”.
Uczestnik XVI Letnich Igrzysk Olimpijskich w Melbourne chętnie
opowiadał o swojej karierze.
- Sportem zacząłem się zajmować w wieku 19 lat, kiedy poszedłem
na studia do Wrocławia. Doskonale znam Sokólszczyznę, bo
przyszedłem na świat we wsi Ostrynka koło Janowa. Byłem
wychowywany w trudnych warunkach. Do podstawówki miałem 8
kilometrów i nie zawsze pokonywałem ten dystans rowerem. Mogłem
liczyć głównie na własne nogi, bo mój dwukołowy pojazd był
stary i zepsuty. Potem przyszedł czas nauki w białostockim LO nr
1. Z maturą w kieszeni znalazłem się we Wrocławiu - wspominał
Nietupski.
Kształcił się na weterynarza, a ponieważ studiowanie
przychodziło mu nadzwyczaj łatwo, wstąpił do sekcji wioślarskiej.
- Moja kariera nie odznaczała się wspaniałymi sukcesami. Zdobyłem
pięć mistrzostw Polski w wioślarstwie w czwórce ze sternikiem
lub bez. Miałem też na swoim koncie cztery akademickie
mistrzostwa Polski - powiedział olimpijczyk.
Ukoronowaniem jego kariery był wyjazd na igrzyska w Melbourne.
Wysłana do Australii polska ekipa liczyła zaledwie 60 osób.
- Poprzedzający olimpiadę miesiąc spędziliśmy w Castel
Gandolfo, gdzie trenowaliśmy na jeziorze w kraterze wulkanu.
Stamtąd wysłaliśmy nasze łodzie do Australii. Niestety, wtedy
Kanał Sueski był zablokowany przez zatopione statki, więc nasz
sprzęt musiał płynąć na olimpiadę okrężną drogą i nie
dotarł tam na czas - opowiadał Nietupski.
Polski Komitet Olimpijski kupił wioślarzom łodzie na miejscu.
- Sprzęt okazał się niedostosowany do naszych warunków
fizycznych. Chyba właśnie dlatego moja wioślarska czwórka nie
osiągnęła dobrego wyniku. Doszliśmy do półfinałów i
przegraliśmy. Mieliśmy pecha - stwierdził olimpijczyk.
Samą olimpiadę wspominał jako bardzo skromne przedsięwzięcie.
Polacy mieszkali 150 kilometrów od Melbourne w wojskowych
blaszakach.
- Jednak sama świadomość, że na stadionie olimpijskim stało
się wśród najlepszych ówczesnych sportowców świata wiele dla
nas znaczyła - przyznał Nietupski.
Po igrzyskach pan Marian postanowił zakończyć swoją karierę.
- Sport nie był dla mnie celem samym w sobie. Pojechałem do Wrocławia,
żeby zdobyć zawód. Moje studia dobiegły końca, a wraz z nimi
przyszedł kres sportowej przygody. Wróciłem w rodzinne strony.
Pierwszą pracę podjąłem w Sidrze. Następnie znalazłem
zatrudnienie w lecznicy weterynaryjnej w Sokółce, a potem w
Janowie. Moim kolejnym przystankiem zawodowym był Białystok,
gdzie mieszkam do dzisiejszego dnia - powiedział Nietupski.
Uczestnicy spotkania usłyszeli od niego sporo wskazówek.
- Pamiętajcie, że sport nie jest dla cwaniaków. Dla nich nie ma
miejsca w tej dziedzinie, w której odnosi się sukces wyłącznie
dzięki ciężkiej pracy i licznym wyrzeczeniom. Sport uczy
systematyczności, solidności, kształtuje młody charakter.
Odniesiona w zawodach porażka jeszcze bardziej mobilizuje -
stwierdził sportowiec.
Obecnym na sali przedstawicielom władz miejskich olimpijczyk
radził, aby nie bali się inwestować w młodzież, bo
”taka będzie Polska, jakie młodzieży chowanie”.
(db)
Gazeta Współczesna, 13 luty 2005
|
|
Prawdziwy muzykant na
skrzypcach gra |
|
|
Najstarszy
śpiewający uczestnik imprezy miał 83 lata, najmłodsza
uczestniczka nie skończyła pięciu lat. W minioną niedzielę w
sokólskim kinie ”Sokół” odbyła się 23. edycja
Wojewódzkich Spotkań Rodzin Muzykujących.
Na
scenie wystąpiło 15 rodzin. Wśród muzyków był 83-letni
Franciszek Racis z czwórką wnucząt: Agnieszką, Wioletą,
Szymonem i Andrzejem. Rodzina Racisów pochodzi z Jasionowa koło
Rutki-Tartak na Suwalszczyźnie. Senior rodu chętnie opowiadał o
rodzinnym muzykowaniu.
- Grać i śpiewać to sama przyjemność. Wyrosłem w muzykalnej
rodzinie, więc wcale się nie dziwię, że biorę udział w
imprezach takich jak dzisiejsza. Moja matka miała 12 rodzeństwa
i każdy z tej gromadki miał talent do śpiewania. Z kolei mój
dziadek wspaniale grał na skrzypcach. Majstrownym człowiekiem był,
bo umiał każdy instrument muzyczny zreperować. Dziadek powtarzał,
że prawdziwy muzykant to na skrzypcach powinien grać. Wziąłem
tę radę głęboko do serca. Teraz tylko ze skrzypcami występuję
- powiedział Franciszek Racis (na zdjęciu). |
Jego skrzypce to nie byle jaki egzemplarz. Pan Franciszek
twierdzi, że mają ponad 200 lat.
- Kupiłem je za niemieckiej okupacji od kowala z sąsiedniej wsi.
On nawet nie wiedział, skąd miał ten instrument. Zapłaciłem
130 marek, czyli dokładnie tyle ile wtedy krowa kosztowała. Ale
wydatek się opłacił, bo to solidna włoska robota. Skąd wiem,
że są aż takie stare? To proste. Skrzypce, które mają 100
lat, są w środku jasne. Potem zaczynają ciemnieć, a kiedy skończą
kolejną setkę, wtedy są już porządnie czarne - wyjaśnił pan
Franciszek.
Rodzina Racisów zagrała przed publicznością XIX-wieczne
melodie. Widzowie oklaskiwali zaprezentowaną przez nich polkę i
walczyka.
- Na Suwalszczyźnie jest tak, że albo grasz, albo śpiewasz. My
wybraliśmy pierwszy wariant - podkreślił senior rodu Racisów.
Pozostali uczestnicy imprezy mieli trochę inne zdanie w tym
temacie. Według nich, śpiew i akompaniament nawzajem się uzupełniają.
- Występujemy tu praktycznie przez połowę swojego życia. Od
kilku lat towarzyszy nam najmłodsza siostra Julka. Teraz to ona
jest naszą główną solistką, chociaż nie skończyła jeszcze
pięciu lat. Julka uwielbia scenę i śpiew - powiedziały Anna i
Ewa Kędyś z Nowinki koło Szudziałowa.
Na miano prawdziwej rekordzistki zasługuje rodzina Ryszkiewiczów
z Sokółki, która uczestniczy w spotkaniach nieprzerwanie od
1982 roku, czyli od początku imprezy.
- Debiut sceniczny należał do mojego męża i braci. Potem tych
ostatnich zastąpiły dzieci. Przyznaję, że to właśnie ja najdłużej
wzbraniałam się przed publicznym występem. W końcu przełamałam
tremę i teraz nawet nie potrafię sobie wyobrazić, aby zabrakowało
naszej rodziny w gronie wykonawców - stwierdziła Krystyna
Ryszkiewicz.
Niektóre rodziny posłużyły się repertuarem znanych
piosenkarzy, inne wolały zaprezentować własne kompozycje. W tej
drugiej grupie znalazła się rodzina Jedlińskich z Jasionówki
koło Dąbrowy Białostockiej.
- Były to kompozycje autorstwa mojego męża. Trochę się bałam
przed wejściem na scenę, bo należałam do grona debiutantów
spotkań. Rodzina występowała już w tym miejscu kilka razy. Na
szczęście, kiedy zaczęliśmy występ, trema mnie opuściła.
Miała na to wpływ wspaniała atmosfera imprezy i równie wspaniałe
zachowanie publiczności - dodała Alicja Jedlińska.
XXIII Spotkania Rodzin Muzykujących zorganizowali: Sokólski Ośrodek
Kultury oraz Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury.
(db)
Gazeta Współczesna, 7 luty 2005
|
|
Wieś
nie chce dłużników |
|
Kilka
miesięcy temu [zobacz]
Zarząd Spółdzielni Mieszkaniowej w Sokółce
zaproponował władzom samorządowym, aby gmina zaadaptowała
budynki po zlikwidowanych podstawówkach w Żukach i Nomikach na
obiekty socjalne. W lokalach tych znaleźliby zakwaterowanie najwięksi
dłużnicy spółdzielni.
Gmina
oszacowała, że remont byłej szkoły w Nomikach kosztowałby około
100 tys. zł, natomiast na modernizację budynku w Żukach
potrzeba by było blisko 300 tys. zł. Postanowiono zająć się
tańszą inwestycją.
– W Nomikach mogłyby powstać cztery mieszkania socjalne.
Jeżeli chodzi o ewentualne przekazanie tego budynku społeczności
wiejskiej, to sołtys nie chce brać za niego odpowiedzialności
– poinformował Marek Paruk, kierownik Wydziału Gospodarki
Przestrzennej i Komunalnej Urzędu Miejskiego w Sokółce.
Tymczasem Kornel Rabiczko, sołtys Nomik twierdzi, że dopiero od
nas dowiedział się o jakichkolwiek planach gminy dotyczących
urządzenia w tej miejscowości mieszkań socjalnych.
– W październiku, czy w listopadzie 2004 roku przyjechał
do nas zastępca burmistrza Sokółki Czesław Sańko, który
publicznie obiecywał, że w byłej szkole powstanie klub wiejski.
To nie jest w porządku, że teraz za naszymi plecami zmienia się
decyzję. Po co gmina oszukuje ludzi z Nomik? Szkołę pobudowaliśmy
sami w czynie społecznym. To w miarę nowy budynek, bo dzieci
zaczęły się w nim uczyć w 1984 roku. Teraz władze chcą nam
zabrać ten obiekt. Chyba wypadałoby zrobić jakieś zebranie we
wsi i zapytać, co sądzą o tym wszystkim mieszkańcy.
Oczekujemy, że przyjedzie do nas sam burmistrz, a nie jego zastępca
– powiedział Kornel Rabiczko.
Wszyscy mieszkańcy Nomik, z którymi udało się nam porozmawiać,
stawiali sprawę jasno.
– Nie oddamy naszej szkoły dla tych, których Sokółka
chce się pozbyć, bo czynszu nie płacą. Niech no tylko któryś
dłużnik tu przyjedzie, to zaraz go pogonimy. W dwie godziny z
torbami ich poślemy! Nie chcemy meliny w budynku, który sami żeśmy
pobudowali – mówili mieszkańcy.
Niektórzy radni sokólskiej Rady Miejskiej są nastawieni
sceptycznie do pomysłu adaptacji obiektu w Nomikach.
– Nie ma nadziei, że ktoś tam zamieszka. Według mnie,
gmina wyda pieniądze na coś, na co nawet pies z kulawą nogą
nie spojrzy – zauważył radny Antoni Cydzik.
Radni podkreślili także, że cztery mieszkania w Nomikach nie będą
w stanie zaspokoić potrzeb gminy na lokale socjalne. W tej chwili
sokólska Spółdzielnia Mieszkaniowa ma 10 lokatorów, wobec których
wydano prawomocne wyroki sądowe o eksmisję do lokali socjalnych.
– Niestety, ich wykonanie jest niemożliwe, bo gmina nie
dysponuje mieszkaniami, gdzie mogliby przenieść się nasi dłużnicy.
Uważam, że na początku powinniśmy zaadaptować na ten cel
budynek w Nomikach, bo ta inwestycja jest znacznie tańsza niż
modernizacja obiektu w Żukach – powiedział Romuald
Woronowicz, prezes Spółdzielni Mieszkaniowej w Sokółce.
– Decyzja o ewentualnym urządzeniu tam mieszkań socjalnych
będzie zależała od Rady Miejskiej. Gdyby jej członkowie
zdecydowali się przeznaczyć na ten cel pieniądze, wówczas późną
jesienią 2005 roku lokale socjalne w Nomikach byłyby gotowe
– wyjaśnił Paruk.
(db)
Gazeta Współczesna, 6 luty 2005
|
|
Tłusty czwartek w
chudych czasach |
|
Średnio
dziesięć razy więcej pączków niż zwykle przygotowują na tłusty
czwartek sokólskie piekarnie. Żeby zdążyć ze wszystkimi zamówieniami,
produkcja zaczyna się już dzień wcześniej.
-
Pączek ma tylko jedną wadę - jest bardzo kaloryczny. Jednak nie
trzeba się tym zbytnio przejmować, bo wymyślono wspaniały sposób
na kalorie: trzeba je po prostu spalić - mówi Maciej Szomko, właściciel
piekarni w Sokółce.
Chluba cukierników
Tłusty czwartek był niegdyś początkiem tłustego tygodnia -
czasu powszechnego obżarstwa. Jedzono wówczas wszystko, co wpadło
w ręce, byle dużo i tłusto. Początkowo nasi przodkowie
objadali się głównie słoniną, boczkiem i mięsiwem, które
suto zapijali wykwintnym trunkiem. Od XVI wieku na stołach
mieszczańskich zaczęły pojawiać się smażone na tłuszczu słodkie
racuchy, bliny, a także pampuchy. Z kolei w XVII i XVIII wieku
swoimi pączkami oraz chrustami chlubili się cukiernicy większych
miast Rzeczpospolitej.
Na miano udanego pączka - według opisu obyczajów polskich - zasługiwał
ten okaz, który był tak pulchny, że po ściśnięciu ponownie
rozciągał się do swojej pierwotnej objętości, a ”wiatr
zdmuchnąłby go z półmiska”. Pączki wiejskie były
natomiast twarde i dobrze wypełnione marmoladą, tak że
”specjałem tym można było nabić niezłego guza, albo
podsinić oko”.
Tłusta tradycja
- Wypieku tego tłustoczwartkowego specjału uczyłem się pod
okiem ojca, który również jest piekarzem. Pamiętam, że
pierwszego pączka samodzielnie ugniotłem jako małe dziecko. Żeby
dosięgnąć do blatu stołu, na którym rozłożono ciasto, musiałem
stanąć na krzesełku. Receptura podpowiedziana mi przez ojca była
co prawda dobra, ale z biegiem czasu jeszcze bardziej ją
udoskonaliłem. Wszystko po to, żeby sprostać oczekiwaniom
klientów - tłumaczy Maciej Szomko.
Własną piekarnię prowadzi od 15 lat. Według jego obserwacji, aż
95 proc. mieszkańców Sokółki uświadamia sobie nadejście tłustego
czwartku, gdy tego właśnie dnia odwiedzi sklep spożywczy,
piekarnię, lub... przeczyta gazetę.
- Ludzie kupują po kilkanaście pączków. Praktycznie co roku
brakuje tego towaru. Słyszałem, że w tłusty czwartek powinno
się zjeść przynajmniej dziesięć pączków. Taką mamy tradycję.
Pączek jest jakby małą osłodą w tych chudych czasach - dodaje
sokólski piekarz.
Mak zamiast marmolady
Przygotowanie pączków w piekarni trwa blisko dwie godziny.
Zamieszanie samego ciasta to kwestia 15 minut. Masę trzeba następnie
poporcjować i odstawić do wyrośnięcia, żeby trzykrotnie powiększyła
swoją objętość.
- Pączek, który czeka na usmażenie, najbardziej boi się przeciągów.
Powodują one, że smakołyk ten dostaje tzw. skóry, która
potrafi zdeformować go po wrzuceniu do gorącego oleju - mówi
piekarz Szomko.
Kilkanaście lat temu mieszkańcy Sokółki zadowalali się pączkami
z marmoladą. Teraz konsumenci są znacznie bardziej wybredni.
Największym wzięciem cieszą się pączki z makiem, serem, wiśniami
i adwokatem.
- Trzeba pamiętać o tym, że tłuszcz, na którym smażymy pączki,
powinien być nagrzany do temperatury 180 st. C. W przeciwnym
razie drożdżowe ciasto będzie chłonąć olej niczym gąbka.
Wszyscy zgodzą się, że nie ma nic gorszego od tego, kiedy przy
jedzeniu pączka po naszej brodzie cieknie tłuszcz - dodaje
Maciej Szomko.
Przepis
na pączki staropolskie
Składniki: 1 kg mąki tortowej; 10 żółtek; 1 całe
jajo; 1/2 szkl. cukru; 1 i 1/2 kostki drożdży; 1 i 1/2
szkl. mleka; skórka otarta z dwóch cytryn; 100 gram wódki;
kostka masła; 2 łyżki oleju.
Przygotowanie: Drożdże rozpuścić w letnim mleku. Do
rozczynu dodać łyżkę cukru i łyżkę mąki. Rozpuścić
masło. Całe jajo i żółtka ubić z cukrem. Do mąki
wlać wyrośnięte drożdże, masę jajeczną. Zagniatać
ciasto, dodając stopniowo letnie masło, skórkę
cytrynową i wódkę. Na koniec dodać olej. Wyrobione
ciasto musi mieć widoczne pęcherzyki powietrza. Odstawić
do wyrośnięcia. Przy formowaniu pączków, wkładać do
środka wymoczone w spirytusie wiśnie. Odstawić do
ponownego wyrośnięcia. Smażyć w gorącym oleju. Gotowe
posypać cukrem pudrem lub polukrować. |
(db)
Gazeta Współczesna, 2 luty 2005
|
|
Po
Sokółce rowerami |
|
–
To jest co najmniej śmieszne! Radni postanowili manipulować kwotą
rzędu 36 tys. zł. Dokładnie takiej sumy brakowało, aby nasza
firma nadal prowadziła komunikację miejską w Sokółce –
stwierdził Kazimierz Sołowiej, prezes ”Krespolu”,
lokalnego przewoźnika. W związku z wczorajszą decyzją samorządu
MPK-i w Sokółce mogą przestać kursować z końcem lutego.
Umowa, którą gmina Sokółka podpisała trzy lata temu z ”Krespolem”,
traciła ważność 31 grudnia 2004 roku. Obie strony postanowiły,
że będzie ona obowiązywała przez pierwszy miesiąc nowego
roku.
Oferta zbyt droga
– W tym okresie gmina płaciła nam – zgodnie z
ustaleniami starej umowy – 1,59 zł brutto za wozokilometr.
Jeszcze przed końcem minionego roku wzięliśmy udział w
przetargu na świadczenie usług komunikacji miejskiej w Sokółce.
W tej ofercie chcieliśmy, aby za wozokilometr płacono nam 1,82 zł
– wyjaśnił prezes Sołowiej.
”Krespol” wygrał przetarg, ale okazało się, że władze
gminy nie mogą podpisać z nim umowy, ponieważ gdyby zostały
przyjęte nowe stawki, wówczas na ten cel zabrakłoby w budżecie
36 tys. zł. Decyzja o przyznaniu dodatkowych środków należała
do radnych. Ci postanowili jednak wczoraj, że nie dadzą
”Krespolowi” pieniędzy.
– W tegorocznym budżecie na komunikację zarezerwowaliśmy
298 tys. zł. Oferta ”Krespolu” przewyższa tę sumę,
dlatego nie powinniśmy jej przyjmować – stwierdził Stanisław
Pałusewicz, przewodniczący Komisji Finansów sokólskiej Rady
Miejskiej.
Żaden z pozostałych radnych nie zabrał głosu w tej sprawie. W
wyniku głosowania oferta przewoźnika została odrzucona.
Przetarg raz jeszcze?
– Nasze autobusy miały przestać kursować po Sokółce już
1 lutego. Dzień wcześniej burmistrz podpisał z
”Krespolem” miesięczną umowę na świadczenie tego
rodzaju usług. Przez cały luty będziemy dostawali za
wozokilometr 1,82 zł. Trzeba liczyć się z tym, że 1 marca
autobusy naszej firmy nie wyjadą na ulice miasta. Teraz z pewnością
zostanie ogłoszony kolejny przetarg. Zastanowimy się, czy warto
w nim uczestniczyć – powiedział prezes Sołowiej.
Poinformował on również, że już dawno chciał zrezygnować z
prowadzenia komunikacji miejskiej, ale nie zrobił tego wyłącznie
ze względu na dobro pracowników. W przeciwnym razie pracę
straciłoby 15 osób.
– Jak zabiorą nam MPK-i, to zostanie już tylko rowerami jeździć
– powiedział starszy mieszkaniec Sokółki.
Targowica na Agrino
Wczoraj burmistrz Stanisław Kozłowski poinformował radnych, że
podczas marcowej sesji odbędzie się dyskusja nad zatwierdzeniem
nowego planu zagospodarowania przestrzennego Sokółki.
– Jeżeli dokument zostanie przyjęty, wówczas trzeba będzie
wskazać lokalizację targowicy. Rozmawiałem na ten temat z
prezesem firmy Agrino, która mogłaby poprowadzić miejski bazar
– powiedział burmistrz Kozłowski.
Na placu przy ulicy Targowej, gdzie od lat odbywają się sokólskie
jarmarki, ma zostać wybudowany kościół.
– Dlaczego burmistrz rozmawiał tylko z przedstawicielem
warszawskiej firmy Agrino? Czy nie warto dać zarobić komuś z
Sokółki? Przecież miejscowy GS dysponuje pięknym placem na
ulicy Łąkowej. Uważam, że te miejsce znacznie lepiej nadaje się
na lokalizację targowicy, niż plac Agrino, który praktycznie
jest poza granicami miasta – stwierdził radny Antoni Cydzik.
– To rada wskaże ostateczną lokalizację targowicy –
wyjaśnił burmistrz Sokółki.
(db)
Gazeta Współczesna, 1 luty 2005
|
|
Autobusy
za jeden procent |
|
Przez
ostatnie trzy lata gmina Sokółka dopłacała do komunikacji
miejskiej około 300 tys. złotych rocznie. Teraz lokalny przewoźnik
postanowił podnieść cenę swoich usług. Jeżeli członkowie
Rady Miejskiej nie przystaną na tę propozycję, wówczas
autobusy MPK mogą zniknąć z ulic Sokółki.
Usługi
przewozowe w Sokółce świadczy prywatna firma ”Krespol”.
Trzy lata temu lokalne władze podpisały z nią umowę, z której
wynikało, że do jednego wozokilometra gmina będzie dopłacała
1,59 zł brutto.
– Umowa miała obowiązywać do końca grudnia 2004 roku.
Wyjątkowo przedłużyliśmy jej ważność do 31 stycznia 2005
roku – poinformował Stanisław Kozłowski, burmistrz Sokółki.
Jesienią ub.r. gmina ogłosiła przetarg na świadczenie usług
komunikacji miejskiej w Sokółce na lata 2005-2007. Ofertę złożył
”Krespol”, który chciał otrzymać za wozokilometr
1,59 zł brutto.
– Ten przetarg unieważniono z przyczyn proceduralnych. Do
kolejnego ponownie zgłosił się ”Krespol”. Tym razem
zaoferował wyższą cenę za wozokilometr – 1,82 zł.
Oferta została przyjęta, ale nie możemy podpisać umowy bez
zgody radnych – wyjaśnił Czesław Sańko, zastępca
burmistrza.
Autobusy ”Krespolu” przejeżdżają w ciągu roku
185.318 kilometrów. Utrzymanie komunikacji miejskiej kosztowałoby
zatem gminę 337.280 złotych rocznie. W budżecie brakuje na ten
cel ponad 36 tys. zł.
– Z naszej strony koszt utrzymania MPK w Sokółce wynosi
zaledwie 1 procent tegorocznego budżetu. Wydaje mi się, że nie
jest to wygórowana suma. Kiedyś przeznaczaliśmy na komunikację
znacznie więcej pieniędzy. W 1999 roku było to aż 500 tys. zł
– wyjaśnił Czesław Sańko.
Wśród członków sokólskiej Rady Miejskiej pojawiają się
jednak głosy o ewentualnym zlikwidowaniu MPK-ów.
– Byłbym nawet bliski zaprzestania takich usług w naszym
mieście – powiedział podczas ubiegłotygodniowego
posiedzenia komisji finansów jej przewodniczący Stanisław Pałusewicz.
– Nie wyobrażamy sobie Sokółki bez MPK-ów. To prawda, że
jeździ nimi coraz mniej osób. Prawdą jest również, że pasażerowie
to w głównej mierze starsi ludzie, których nie stać na zakup
samochodu. I tak ilość kursów jest bardzo ograniczona, ale żeby
całkiem je zlikwidować, to już się w głowie nie mieści
– powiedzieli nam spotkani na przystanku MPK mieszkańcy Sokółki.
Zdaniem zastępcy burmistrza, komunikacja jest ”deficytowa i
potrzebna”, a gminę stać na podobny wydatek.
– Jeżeli nie wyłożymy tych środków, wówczas będzie to
równoznaczne ze skasowaniem sokólskiej komunikacji miejskiej
– stwierdził burmistrz Stanisław Kozłowski.
Decyzja w tym temacie ma zapaść na dzisiejszej sesji Rady
Miejskiej.
Niestety, nie udało nam się wczoraj porozmawiać z prezesem
”Krespolu” Kazimierzem Sołowiejem. Nie było go w
biurze.
(db)
Gazeta Współczesna, 31 styczeń 2005
|
|
|
|
|
|