Biuletyn Informacji PublicznejGminny Serwis InformacyjnyOrganizacje PozarzdowePrzydatne adresyNasze linkiInfo o gminieUrzad MiejskiTurystykaSportKulturaBiznesOgloszeniaFotografie

GMINNY SERWIS INFORMACYJNY (czerwiec 2007)


UWAGA! Informacje prezentowane na stronach Portalu Miejskiego www.sokolka.pl nie powinny być traktowane jako dokumenty urzędowe. Dokumenty urzędowe zamieszczane są w Biuletynie Informacji Publicznej (BIP) oraz dostępne są w formie papierowej w Urzędzie Miejskim w Sokółce, 16-100 Sokółka, Plac Kościuszki 1.


Ostatnie zakupy na rynku przy ul. Targowej będzie można zrobić 2 lipca

Targują się o rynek

Już 3 lipca rynek przy ul. Targowej ma zostać zlikwidowany. Taką decyzję podjęli wczoraj sokólscy radni. Projekt uchwały o likwidacji targowiska przy ul. Targowej zgłosił do porządku obrad Andrzej Waszczyński, prezes położonego na obrzeżach miasta rynku Agrino. Początek dyskusji nie zapowiadał, że uchwała uzyska poparcie radnych.

Prezes Waszczyński zaproponował, aby po zlikwidowaniu targowiska przenieść je na Agrino. Skąd taki pomysł? Otóż od trzech tygodni rynek przy ul Targowej ma znacznie mniejszą powierzchnię niż dotychczas. Wynika to z tego, że na pozostałej części placu rozpoczyna się właśnie budowa kościoła. O takiej lokalizacji świątyni zdecydowali radni minionej kadencji. Korzystający z targowiska kupcy narzekają na ciasnotę.

- Zaproponowałem władzy przeniesienie rynku na Agrino. Nie otrzymałem jednoznacznej odpowiedzi, więc przygotowałem projekt uchwały o likwidacji dotychczasowego targowiska. Podpisało się pod nim prawie 500 mieszkańców gminy - wyjaśnił Andrzej Waszczyński.

Radny Robert Rybiński zwrócił uwagę, że projekt nie został zaopiniowany przez radcę prawnego. Z kolei radny Antoni Cydzik zauważył, że - zgodnie ze statutem - radca prawny powinien, ale nie musi, wydawać takiej opinii. Podobnego zdania był Jan Zabłudowski, przewodniczący rady miejskiej. Zdecydowanym przeciwnikiem likwidacji rynku przy ul. Targowej okazał się burmistrz Stanisław Małachwiej.

- Prezes Agrino może przecież udostępnić swój plac kupcom, nie mieszając w to gminy - powiedział burmistrz.

Ostatecznie jednak projekt uchwały poparło dziesięciu radnych, przy dziewięciu głosach sprzeciwu. Prezes Agrino nie krył zadowolenia z decyzji podjętej przez radę.

O P I N I A

Stanisław Małachwiej - Burmistrz Sokółki:

Możliwe, że uchwała w sprawie likwidacji rynku jest nieważna. Zasięgniemy w tej sprawie opinii radcy prawnego. Przyznaję, że chcę zaskarżyć powyższą uchwałę. Teraz jeszcze nie potrafię powiedzieć, czym będzie ona skutkowała. Radni zobowiązali władzę do zlikwidowania rynku, co jednak nie oznacza, że targowisko musi trafić na Agrino. Sprawa wcale nie jest oczywista.

Dorota Biziuk,  27 czerwca 2007 r.


Kres tanich lokali

Użytkownicy lokali administrowanych przez sokólski Zakład Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej otrzymali wypowiedzenia umów najmu. Sprawa dotyczy 62 firm.

Unia Europejska wspiera działalność małych i średnich przedsiębiorców, a sokólskie władze rzucają nam kłody pod nogi - twierdzą najemcy lokali użytkowych w Sokółce. Kilka dni temu dowiedzieli się oni, że gminne władze planują ogłosić przetarg na zajmowane przez nich nieruchomości.
- To jakiś absurd! Przecież myśmy już kiedyś stawali do przetargów na te lokale. Mieliśmy umowy na czas nieokreślony. Większość z nas zainwestowała w remonty wynajmowanych pomieszczeń, a teraz władzy zechciało się przetargów na odnowione lokale - nie kryją zdenerwowania sokólscy przedsiębiorcy.

Tłumaczenia są różne

ZGKiM wypowiedział umowy najmu na polecenie sokólskich włodarzy. Ogłoszenie nowych przetargów ma służyć - zdaniem władzy - uzdrowieniu sytuacji na lokalnym rynku.
- Obecnie ceny za wynajem pomieszczeń na cele handlowe w naszym mieście wahają się w granicach 3,60 - 61 zł netto. Minimalne stawki obowiązują m.in. na lokale w centrum Sokółki. Nowe przetargi położą kres podobnej sytuacji. Dlatego wypowiedzieliśmy umowy najmu dla wszystkich, którzy mieli umowy na czas nieokreślony - tłumaczy Piotr Bujwicki, zastępca burmistrza Sokółki.
Władze gminy postanowiły wprowadzić w życie zarządzenie wydane przez poprzedniego burmistrza Sokółki z grudnia 2005 roku.
- Jest w nim mowa o konieczności ogłaszania nowych przetargów z uwzględnieniem znacznie wyższych cen bazowych. Dyrektor ZGKiM nie zastosował się do tego zarządzenia - dodaje Piotr Bujwicki.
Antoni Jackiewicz, dyrektor ZGKiM, twierdzi, że w zarządzeniu nie ma słowa o wypowiadaniu zawartych kiedyś umów najmu, a wyższe stawki bazowe obowiązują w przypadku ogłaszania nowych przetargów.

Nie ma zgody

Przedsiębiorcy nie rozumieją decyzji władz. Zdaniem handlowców, burmistrz - przy odrobinie dobrej woli - mógł rozwiązać problem wydając aneksy do starych umów. Dotyczyłyby one podniesienia stawek czynszu. Burmistrz twierdzi natomiast, że nie ma takiej możliwości, stąd decyzja o wypowiedzeniu umów i ogłoszeniu nowych przetargów.

Dorota Biziuk,  25 czerwca 2007 r.


Dostali wypowiedzenie

Spotkanie najemców z burmistrzem zakończyło się fiaskiem. Strony nie doszły bowiem do żadnego porozumienia. (Fot. Martyna Tochwin)

Sześćdziesięciu dwóch najemców gminnych lokali dostało wypowiedzenia. Powód? Władze gminy chcą uzdrowić sokólski rynek komunalny. Ma to związek z wynikami kontroli mienia komunalnego będącego w zarządzaniu Zakładu Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej w Sokółce. Przez ostatnie tygodnie sprawdzała je czteroosobowa komisja. Okazało się, że nie jest przestrzegane zarządzenie burmistrza Stanisława Kozlowskiego z grudnia 2005 roku.

- To zarządzenie określa minimalne stawki za wynajem lokali użytkowych - tłumaczy Piotr Bujwicki, zastępca burmistrza. - Do tej pory to zarządzenie nie było przestrzegane.

Z takim stwierdzeniem nie zgadza się jednak Antoni Jackiewicz, dyrektor ZGKiM.

- To zarządzenie dotyczyło tylko tych lokali, na które dopiero miały być ogłaszane przetargi, a nie na wszystkie - tłumaczy Jackiewcz. - Taka była moja interpretacja tego zarządzenia i w ten sposób go realizowałem.

Władze gminy jednak interpretują zarządzenie inaczej. I zgodnie z nim w chwili podpisania zarządzenia, dyrektor Jackiewcz powinien był wymówić wszystkim lokale i ogłosić nowe przetargi.

To mydlenie oczu
Wszyscy, którzy otrzymali wypowiedzenia, nie kryją oburzenia. Nie rozumieją, dlaczego burmistrz chcąc podwyższyć im czynsze zdecydował się na tak drastyczny krok, jak wypowiedzenia i ogłoszenie nowych przetargów.
- Skoro chodzi tylko o czynsze, to można to było zrobić w formie aneksu do umowy. Przecież mogliśmy negocjować ceny - mówili zdenerwowani najemcy.
- Negocjacje nie wchodzą w grę. Musimy ogłosić nowe przetargi, bo musimy działać zgodnie z prawem - ripostował Bujwicki.

Burmistrz zapewnił jednak, że przy ogłaszaniu nowych przetargów dotychczasowi najemcy będą mieli prawo pierwszeństwa wynajmu.
- Będziecie pierwsi w kolejce do wynajęcia lokalu za wylicytowaną cenę - tłumaczył zastępca burmistrza.

Dla kupców jednak taki przywilej to zwyczajne mydlenie oczu.
- Przecież jak przyjdzie jakiś przedsiębiorca z Białegostoku i da cenę, której nie będę mogła zapłacić, to co mi z tego prawa pierwszeństwa? - pytała Maria Radecka, właścicielka sklepu przy ulicy Białostockiej. - On da 30 złotych za metr, a mnie nie stać na taki czynsz.

Stanisław Małachwiej, burmistrz Sokółki jest jednak przekonany, że najemcy poradzą sobie.
- Gmina nie będzie instytucją charytatywną. Są podmioty, które stać na wyższe stawki - mówił Małachwiej.

Dla dobra najemców
Kupcy mają żal do burmistrza, że wygania ich z lokali, które oni własnym kosztem wyremontowali.
- Nasze lokale są wyremontowane, "wycackane“. Przecież wszyscy wiedzą, jak one wyglądały wcześniej. Myśmy je wyremontowali za własne pieniądze - denerwowała się Maria Radecka.

Danuta Hrynkiewicz z Salonu Optycznego przy ulicy Piłsudskiego podkreślała, że remonty były konieczne, bo ludzie chcą przychodzić do ładnych lokali.
- Idzie się tam, gdzie jest ładnie, schludnie, czysto. Takie właśnie jest sens robienia remontów - tłumaczyła Danuta Hrynkiewicz.

Burmistrz zapewnia, że zmiany w wynajmie lokali są dla dobra najemców. Jednak oni nie rozumieją tego "dobra”.
- Teraz umowy najmu będą zawierane wyłącznie na czas określony. Dzięki temu sytuacja będzie od razu jasna. Najemca będzie tylko tyle inwestował w lokal, żeby w ciągu kilku lat najmu to wszystko się zamortyzowało - przekonywał Piotr Bujwicki.

Martyna Tochwin, 24 czerwca 2007 r.


Obecnie Marek Szyszko zajmuje się renowacją ołtarza z kościółka drewnianego w Janowie (Fot. Martyna Tochwin)

Uczyłem się od mistrza

O cudzie tworzenia czegoś z niczego z Markiem Szyszko, rzeźbiarzem z Chwaszczewa rozmawia Martyna Tochwin. 

Kurier Sokólski: Zajmuje się pan antykami, renowacją mebli, rzeźbą. Co było pierwsze?

Marek Szyszko, rzeźbiarz: Teraz zajmuję się wszystkim na raz. Ale pierwsza była renowacja. Kiedyś zupełnie przypadkiem, ponieważ współpracowałem z księdzem, zrobiłem kilka ławek do kościoła. Później ksiądz dostał od kogoś stary kredens i poprosił mnie o to, żebym go trochę odnowił. Spodobało mi się to i tak się zaczęło.

Renowacja starych mebli nie jest chyba łatwym zajęciem?

- To jest rzeczywiście ciężka praca. Nie dźwiga się ciężarów, ale trzeba się napracować. Stan takich mebli jest zazwyczaj opłakany i trzeba się nad tym nasiedzieć.

Uczył się pan kunsztu renowacji mebli?

Kiedyś w Sokółce mieszkał mój daleki kuzyn, który się trudnił stolarką. To on mi dużo podpowiedział na ten temat. Poza tym kupiłem sporo książek. Byłem typowym samoukiem, aż w końcu doszedłem do rzeźby.

Z rzeźbą było łatwiej?

Pierwszy kontakt z rzeźbą miałem pięć lat temu. Mój wujek Piotr Szałkowski z Sokółki też rzeźbi. Przy okazji wizyty u niego zacząłem się bardziej przyglądać jego dziełom. W czasie rozmowy wujek powiedział, że powinienem rzeźbić i tak się zaczęło. Zrobiłem więc swoją pierwszą rzeźbę i zawiozłem do wujka. A on obejrzał i stwierdził, że będę rzeźbił.

A co to była za rzeźba?

To była rzeźba kobiety. Piotr Szałkowski poradził mi bowiem, żeby zacząć od postaci ludzkich. Jest do dzisiaj zachowana i stoi u mnie w warsztacie. Dzisiaj wiem, że to było "badziewie“, które na nikim nie mogło zrobić wrażenia. Ale miałem chęci, więc zacząłem rzeźbić.

Dzisiaj rzeźbi pan nie tylko kobiety?

Dzisiaj rzeźbię w zasadzie wszystko. Zaraz na początku zacząłem rzeźbić podstawki i inne tego typu rzeczy. A później zacząłem robić świątki, czyli tak bardziej na ludowo. Poszedłem torem Piotra Szałkowskiego. Były świątki malowane, bejcowane. Robię też akty kobiece, stylizowane, wyciągane, przedłużane. To się dobrze sprzedaje.

A jakie rzeźby sprzedają się najlepiej?

- To zależy od tego, gdzie się je sprzedaje. W internecie najlepiej idą okolicznościowe płaskorzeźby. Na jarmarkach ludzie kupują wszystko. Dużym powodzeniem cieszą się akty kobiece, które najczęściej kupują właśnie kobiety.

Rzeźbi pan na zamówienie jakieś specjalne figury?

- Tak, rzeźbię też plenerowe, duże rzeźby. Robiłem kaplicę drążoną w szerokim, grubym dębie. W tamtym roku na przykład miałem takiego kupca, który w swoim obejściu ustawiał rzeźby św. Jana Chrzciciela na cokole. Robiłem postać naturalnej wielkości.

A czy miał pan jakieś nietypowe zamówienie?

- Na potrzeby alternatywnego teatru lalek przy szkole teatralnej w Białymstoku robiłem szopkę krakowską. Robiłem ją równo miesiąc. Szopka musiała być z oknem scenicznym i to wszystko musiało być montowane i demontowane do walizek, ponieważ jeździli z tym po Polsce i do USA. Wymagało to mnóstwo pracy i było bardzo misterną robotą.

Dziękuję za rozmowę.

Martyna Tochwin, 24 czerwca 2007 r.


Poszli do Matki

Z Sokółki na pielgrzymi szlak wyruszyło kilkuset młodych ludzi. Mieli do pokonania ponad 40 kilometrów. (Fot. Martyna Tochwin)

"Idziemy do Niej poprzez mgły” - z takim śpiewem na ustach wyruszali młodzi z Sokółki. Przez dwa dni pielgrzymowali do różanostockiego sanktuarium. Od dwudziestu siedmiu lat zawsze w ostatni weekend czerwca podążają do Różanegostoku. Zamiast jechać nad morze lub w góry, oni wolą maryjne sanktuarium.

Z powiatu sokólskiego na pielgrzymi szlak wyruszyło kilkanaście grup. Z samej Sokółki wyszły cztery grupy.

- Idę już po raz ósmy - mówi Magdalena Tkaczuk, licealistka. - Zaczęłam chodzić jeszcze z mamą, teraz chodzę z koleżankami. To mama zaszczepiła we mnie pielgrzymkowego bakcyla.

Stali bywalcy pielgrzymek przekonują, że co roku z niecierpliwością na nią czekają.

- To wciąga. Taka pielgrzymka pozwala odbudować swoją wiarę, podnieść się duchowo. Przez te dwa dni czujemy się naprawdę bliżej Boga - przekonuje Grażyna Biryło.
- Atmosfera jest wspaniała. Modlimy się śpiewem, tańcem. Można się przekonać, że nie tylko różaniec jest modlitwą - dodaje Iza Chmielnik.

Z prośbą o błogosławieństwo
Różanostoccy pielgrzymi to w większości młodzi ludzie. Tuż po zakończeniu roku szkolnego idą podziękować Maryi za opiekę i szczęśliwie zakończony rok szkolny.
- Zdałam w tym roku maturę i chcę za to podziękować - mówi Ania, absolwentka sokólskiego ogólniaka. - Chcę też prosić Maryję o to, żeby mi się powiodło na egzaminach na studia. Zdaję do Poznania na psychologię.

Ale pielgrzymi to nie tylko młodzi. Nie brakuje ludzi w średnim wieku, nawet starszych. Wśród nich najwięcej jest kobiet. Idą się modlić za swoje rodziny, za dzieci, zdrowie najbliższych, prosić o błogosławieństwo. Tak jak pani Wiesława Wróblewska z Sokółki. Od lat co roku dwa dni czerwca ma już szczegółowo zaplanowane.
- Do Różanegostoku chodzę od wielu lat. Zawsze modlę się o to samo: o zdrowie dla siebie i swojej rodziny - mówi pani Wiesława. 

Sandały i płaszcz
Wśród osób wyruszających na szlak widać też było matki z małymi dziećmi, nawet w wózkach czy siwowłose staruszki. Choć mają już swoje lata, nie rezygnują z możliwości pielgrzymowania.
- Tutaj mogę poczuć się naprawdę młodo. Wcale nie czuję, że mam już tyle lat, ile w dowodzie. Nie wiem ile mnie czeka jeszcze życia, ale dopóki tylko zdrowie pozwoli, to będę chodzić na pielgrzymkę do Różanegostoku - zapewnia pani Jagna.

Pielgrzymów nie zniechęca nawet nie zawsze sprzyjająca pogoda. Nie zraża ich ani ulewny deszcz, ani prażące słońce. Są gotowi pokonać ponad czterdzieści kilometrów pieszo i z uśmiechem na ustach.
- To nie są żadne poświęcenia. Nigdy nie uzależniałam swojego pójścia na pielgrzymkę od tego, jaka będzie pogoda. To byłoby niepoważne. Wiadomo, że pogoda bywa przewrotna, więc zawsze mam w plecaku płaszcz przeciwdeszczowy. Zresztą, już nie raz zmokłam w drodze - mówi Wiesława Wróblewska.

W rocznicę koronacji
Historia pieszych pielgrzymek różanostockich sięga 1981 roku. Pierwsza taka pielgrzymka odbyła się z racji uroczystości koronacyjnych Obrazu Matki Bożej Różanostockiej - Wspomożycielki właśnie w 1981 roku w dniach 25-27 czerwca. Uroczystej koronacji dokonał 28 czerwca 1981 roku kardynał Franciszek Macharski, ówczesny metropolita krakowski.

Termin rozpoczęcia pielgrzymki ściśle związał się z zakończeniem roku szkolnego (zawsze w pobliżu rocznicy koronacji Obrazu Różanostockiej Pani czyli 28 czerwca). Stąd pielgrzymki co roku rozpoczynają się w ostatni piątek roku szkolnego.

Pieszą Pielgrzymkę Różanostocką zakończyła wczoraj uroczysta msza święta w bazylice w Różanymstoku. Mszę celebrował metropolita białostocki arcybiskup Edward Ozorowski.

Martyna Tochwin, 24 czerwca 2007 r.


Raz do roku w Sokółce

Wczoraj świętowaliśmy w Sokółce. Dobrej zabawie nie przeszkodziła nawet ulewa. Dobry humor - tego na pewno nie brakowało tym wszystkim, którzy wczoraj pojawili się w Sokółce nad zalewem. I choć wszystkiego było pod dostatkiem, zabrakło jednego - dobrej pogody. Po południu nad miastem przetoczyła się potężna ulewa, a w niektórych miejscach nawet burza.

Jednak deszcz nie przeszkodził sokółczanom w świetnej zabawie.
- Trudno, pogody się nie wybiera - przekonywał Krystian Zieziula z Sokółki. - Dni Sokółki są tylko raz w roku i trzeba ten czas dobrze wykorzystać. Zamierzam się świetnie bawić pomimo wszystko.

Także inni nie zamierzali z powodu deszczu rezygnować z dobrej zabawy.
- Pojedziemy do domu, przeczekamy, a potem znów tutaj wrócimy. Poza tym deszcz w taki upał to naprawdę nic strasznego - mówiła Weronika Sołowiej.

Pani Weronika na niedzielny festyn przyjechała z jednej z podsokólskich wsi razem z mężem i 5-letnim synem. Na Dni Sokółki przyjeżdżają regularnie od wielu lat.
- To dobrze, że są takie imprezy w Sokółce. Można się wybrać z całą rodziną. Szkoda tylko że podobnych dni jest tak mało - twierdzi Krzysztof Sołowiej. - Przydałoby się więcej imprez w plenerze, gdzie na dobrą rozrywkę mogliby liczyć zarówno dorośli, jak i dzieci.

Podczas wczorajszego festynu z Radiem Białystok na sokółczan czekała masa atrakcji. Dzieci mogły pojeździć na 4-kołowych motorkach, poskakać na dmuchanych trampolinach. Jak zwykle na takich imprezach nie mogło zabraknąć waty cukrowej, lodów, lizaków i wielu innych smakowitości.

Najmłodsi mieli także swój czas na prezentacje sceniczne. Wczesnym popołudniem z występami artystycznymi pokazały się dzieci z sokólskich przedszkoli.

Na nieco starszych czekały koncerty znanej muzykującej rodziny Ryszkiewiczów oraz zespołów Xenoks, Rybcie znad Biebrzy oraz True Colour. Muzyczny wieczór zakończył występ gwiazdy, zespołu Goya.

Obchody Dni Sokółki późnym wieczorem zakończył pokaz sztucznych ogni.

Martyna Tochwin, 18 czerwca 2007 r.


Tesco na jesień

Tomasz Zelek, dyrektor ds. rozwoju nowych inwestycji Tesco Polska podczas wmurowywania aktu erekcyjnego pod budowę sklepu w Sokółce (Fot. Martyna Tochwin)

Rewelacyjne promocje i niskie ceny - tym ma kusić sokółczan sklep Tesco. We wtorek na placu budowy wmurowano akt erekcyjny. Sklep ma ruszyć w listopadzie. Pierwsze prace przy budowie sklepu sieci Tesco w Sokółce ruszyły miesiąc temu. Ale dopiero w ubiegłym tygodniu wmurowano akt erekcyjny.

Jak zapewniają szefowie firmy, budowa sklepu nie potrwa długo. Prace mają zakończyć się już wczesną jesienią. Otwarcie sklepu zaplanowane jest na listopad.
- Nie jest to termin żelazny, ale planujemy, że zakupy będzie można tutaj robić już w listopadzie - zapewnia Tomasz Zelek, dyrektor do spraw rozwoju nowych inwestycji Tesco Polska.

Nie będzie galerii
Sklep sieci Tesco będzie miał powierzchnię handlową wielkości prawie 2 tysięcy metrów kwadratowych. Wbrew pogłoskom, które się pojawiły wśród sokółczan, nie będzie galerii.
- Jest to za mały sklep, żeby urządzać tutaj galerię - twierdzi Tomasz Zelek.

Również wbrew wcześniejszym spekulacjom, nie będzie tam też ani piekarni ani ubojni.

- Mięso będzie pakowane hermetycznie i dostarczane nam przez naszego dostawcę. Natomiast jeśli chodzi o piekarnię, to będzie tu tylko odpiek pieczywa mrożonego - wyjaśnia dyrektor ds. rozwoju nowych inwestycji.

Zarobki ściśle tajne
Na pracę w Tesco może liczyć około sto dwadzieścia osób. Oprócz szeregowych pracowników w sklepie będą bowiem również potrzebne osoby do sprzątania czy ochrony obiektu. A jak zostać pracownikiem sokólskiego Tesco?
- Mniej więcej około dwa miesiące przed otwarciem sklepu uruchomiony zostanie w Sokółce punkt konsultacyjny. Będą tam mogły się zgłaszać osoby, które chciałaby podjąć pracę. Tym, którzy się zakwalifikują gwarantujemy przeszkolenie - zapewnia Tomasz Zelek.

A na jakie zarobki mogliby liczyć pracownicy Tesco? Na to pytanie Tomasz Zelek nie chciał jednoznacznie odpowiedzieć.
-To zależy od wymiaru pracy i zajmowanego stanowiska - mówił wymijająco.

Klimat był dobry
Sokólskie Tesco będzie najbardziej wysuniętym sklepem tej sieci w północno-wschodniej części kraju. Jak mówi Tomasz Zelek okazało się, że Sokółka jest atrakcyjnym miejscem do inwestowania. Ale jeszcze ważniejsze było to, że inwestorzy spotkali się z przyjaznym nastawieniem ze strony władz.

Tylko na wielkie zakupy
- Nie spotkaliśmy się tutaj ze sztucznymi problemami ze strony władzy, jak to często bywa w innych miastach. Mieliśmy naprawdę przyjazny klimat - zapewnia Zelek.

Dyrektor tłumaczy także, że małe sklepy nie mają się czego bać.
- Ktoś, kto zechce kupić mleko i bułki nie będzie jechał specjalnie do Tesco, tylko kupi to w osiedlowym sklepiku - mówi.

Martyna Tochwin, 17 czerwca 2007 r.


Znów zobaczyć Krasnakuck...

Z Romualdem Murmyło, prezesem Koła Związku Sybiraków w Sokółce rozmawia Martyna Tochwin.

Romuald Murmyło, prezes Koła Związku Sybiraków w Sokółce

Kurier Sokólski: Jest pan Sybirakiem. Jak się zaczęło pana zesłanie?
Romuald Murmyło: 13 kwietnia 1940 roku z Nowego Dworu koło Sokółki zostaliśmy wywiezieni: ja, 2- letni brat, 10- letnia siostra i mama. Ja miałem wtedy 8 lat. Wywieźli nas do Kazachstanu pociągiem.

Pamięta pan podróż?
- Tak, podróż trwała trzy tygodnie. Dowieźli nas do Pawłodaru nad Irtyszem. Wyładowali nas i przesiedliśmy się na barkę, którą płynęliśmy półtorej doby i dopłynęliśmy do miejscowości Krasnakuck. Zamajaczyły nam z daleka chałupy i tam wyszliśmy na brzeg. Przyjechało tam w sumie około 500 osób.

Jak wyglądało codzienne życie w Krasnakucku?
- Wszyscy dorośli poszli do pracy, a młodsi zostali, żeby zbierać opał i pilnować młodszego rodzeństwa. Pracowali w różnych zawodach: robili cegły, pracowali w elewatorze zbożowym, kołchozie. Ja również pracowałem jako uczeń garncarskiego cechu. Pracował tam jeden Rosjanin, dwóch Czeczenów i dwóch Polaków: ja i Tadek Barański. I proszę sobie wyobrazić, że po ponad 50 latach czytając materiały sybirackie znalazłem Tadka Barańskiego.

To niesamowite spotkanie po latach. Czy teraz utrzymujecie ze sobą kontakt?
- W tej chwili Tadek dzwoni do mnie co dwa tygodnie. Regularnie ze sobą rozmawiamy.

A jakie jest pana pierwsze skojarzenie z Sybirem?
- Mrozy, mrozy okropne, śnieżyste zimy, choroby. Medycyna wtedy była, jaka była... Była taka lekarska Gartina. Zachorowałem na cyngę i to w pierwszym roku zesłania. Nie dałem rady chodzić. Mama pisała wtedy rozpaczliwe listy do wujka w Sokółce, że ja jestem chory. A lekarka Gartina mówiła, że ja będę chodzić. Potrzebne mi są tylko witaminy i tłuszcz. I wtedy myśmy dostali chyba sześć paczek z mąką, tłuszczem, kaszą. To nas podratowało.

Z Sybirem kojarzy się też głód. Jak sobie z nim radziliście?
- Ci, którzy pracowali, otrzymywali tak zwany pajok w naturze: ziemniaki i zboże. Pracujący otrzymywał 5-6 kilogramów zboża, a dziecko na utrzymaniu 2 kilogramy. Często też chodziliśmy po kłosy, chociaż nie wolno było tego robić. Mogli to robić tylko kołchoźnicy i rodzina wojskowego.

Mimo zakazu zbieraliście kłoski. Nie baliście się, że zostaniecie przyłapani?
- Życie uczy wielu umiejętności. Ja robiłem tak: duży worek schowałem w piołunie, a przy sobie miałem tylko małą torebkę. Jak ją zapełniałem, to wysypywałem do worka. Przyjeżdżali Rosjanie, robili raban i zabierali nam tylko torebki. Chodziliśmy też na przekopki ziemniaków. Kołchoźnicy kopali, a myśmy szli 100 metrów za nimi i zawsze jakiś kartofel się znalazł. A że pracowały tam też Polki, to nam pomagały. Pamiętam, że zostawiały ziemniaki wtykając w wyznaczone miejsca patyk, a tam było nawet po 2 kilogramy ziemniaków schowanych w ziemi.

Zimą musiało być szczególnie ciężko.
- W naszym pasiołku była stołówka. Tam gotowano obiady dla Rosjan. Pamiętam, że tam były kromki chleba schowane za szkłem w bufecie, przeznaczone dla tych, którzy byli w delegacji. My mogliśmy sobie tylko popatrzeć na ten chleb przez szybkę. Ja stałem tam w długiej kapocie z niebieskim czajnikiem, a obok pan jadł zupę. A ja tylko przez plecy patrzyłem czy on wszystko zje. Jak tam cokolwiek zostawało na dnie, to jak on odchodził to ja szybko zlewałem to do czajnika. I tak chodziłem od stołu do stołu. Zlewałem różne zupy bez względu na to, czy to był barszcz czy zupa rybna. Tak zbierałem litr czy półtora. W stołówce pracowała Polka Zosia Karczewska i ona znała nas wszystkich. W pewnym momencie dawała nam znak, żeby podejść. To ja szybko czajnik jej podsuwałem, a ona do czajnika wlewała jedną, drugą chochlę. I tak zdobywałem 4 litry zupy.

W momencie zsyłki miał pan 8 lat. Dużo pan pamięta?
- Bardzo dużo pamiętam, na przykład mnóstwo nazwisk miejscowych ludzi. Byli z nami Bułgarzy, Ukraińcy, Czeczeni, Rosjanie. Najwięcej było oczywiście Kazachów.

A gdzie mieszkaliście?
- Mieszkaliśmy na ulicy Kirowej, dom numer 46. Tam była gospodyni, która była Włoszką: Linda Dantawna. Była rozkochana w muzyce, śpiewie. Mieliśmy toczki (radio) i jak tylko ktoś śpiewał, to ona do mojej mamy mówiła, żeby być ciszej i słuchać muzyki. Takich inteligentnych osób było dużo.

Za co trafiliście do Kazachstanu?
- Za to, że mój ojciec był legionistą. On pochodził spod Tarnopola, a tam najwcześniej zaczęły się tworzyć organizacje wojskowe. Początkowo służył w 55 pułku austriacko-węgierskim, brał udział w wojnie z Włochami. Później, jak zaczęła się tworzyć polska armia, to wstąpił do wojska i służył w 4 pułku strzelców podhalańskich. Bolszewicy zabrali go w 1939 roku. Jakiś czas siedział w Grodnie, a potem gdzieś go wywieźli. Do dzisiaj szukam, gdzie jest pochowany.

Wszyscy wróciliście do Polski?
- Ja wróciłem z całą rodziną w 1946 roku. 9 maja 1946 roku mieliśmy wszyscy się stawić nad Irtysz. Ludzie ciągnęli wtedy z różnych stron, ale to już nie byli ci sami Polacy, co sześć lat temu.

A co się zmieniło?
- Wszystko. Wygląd, twarze, ubranie. Tylko w oczach był błysk, że wracamy do kraju. Przez te sześć lat myśmy się bardzo upodobnili do tych miejscowych. Oni na początku, jak myśmy przyjechali, to patrzyli na nas jak na "polskie pany”. Tak o nas mówili. A potem pamiętam płacz, pożegnanie z Kazachami, z którymi niesamowicie się zżyliśmy.

Co było po powrocie do Polski?
- Wróciliśmy do Sokółki, bo mama stąd pochodziła i tutaj była rodzina. Żyło się tak samo jak w Krasnakucku z dwoma wyjątkami: żyło się wśród swoich i nie byliśmy głodni. A poza tym wszystko było tak samo. Było ciężko aż do czasu, kiedy stanęliśmy na własnych nogach. Jestem bardzo wdzięczny i pełen uznania dla swojej mamy i wszystkich mam, które i tam dbały o swoje rodziny, żeby przetrwały i tutaj, żeby dać dzieciom szkołę. Ale człowiek jak przyjedzie z takiego miejsca, to jest bardziej zaradny i się tak łatwo nie załamuje. Robi się hardy i obcesowy.

Mówi pan, że chciałby jeszcze kiedyś pojechać do Krasnakucka. Dlaczego?
- Chciałabym to wszystko jeszcze raz zobaczyć. Ale pojechać tam tylko na tydzień, dwa. Nie na dłużej. Jeden z Sybiraków, kolega Tadka Barańskiego dwa lata temu był tam. Okazało się, że od tamtego czasu, kiedy ja tam byłem, wiele się zmieniło. Nie nazywa się to Krasnakuck, tylko Agada. Nie ma żadnej lepianki, żadnej chaty, w jakich myśmy mieszali. Jest pełna elektryfikacja, domy, bloki, asfaltowe ulice. Jest lotnisko. Więc gdybym ja tam teraz pojechał, to nie znalazłbym już swego domu. Bo ja pamiętam tamte ulice imienia Lenina, Stalina. Ale może żyją tam dzieci i wnuki tych, z którymi obcowałem. Chciałabym ich spotkać.

Życzę zatem spełnienia tego marzenia. Dziękuję za rozmowę.

Martyna Tochwin, 17 czerwca 2007 r.


Gorące targi o bazar

Sokólskie władze nie zamierzają przenosić miejskiego targowiska z ul. Targowej na rynek Agrino. Prezes Agrino krytykuje tę decyzję. Istnienie sokólskich targów poniedziałkowych jest zagrożone. Ratunku należy szukać w jak najszybszej zmianie lokalizacji rynku przy ul. Targowej - stwierdził Andrzej Waszczyński, prezes "Agrino”, do którego należy położone na obrzeżach Sokółki targowisko. Jego obaw nie podzielają władze.

Meble na chodniku

Od dwóch tygodni handlujący na rynku przy ul. Targowej w Sokółce mają do dyspozycji o połowę mniejszy plac niż dotychczas. Pozostała część została przeznaczona pod budowę kościoła. Decyzja zapadła wiosną 2006 roku podczas uchwalania nowego planu zagospodarowania przestrzennego Sokółki. Gmina sprzedała plac dla miejscowej parafii pw. Wniebowzięcia NPM i zawarła z nią umowę, że rynek będzie funkcjonował w dotychczasowych granicach do czasu rozpoczęcia budowy świątyni.
- Teraz kupcy nie mieszczą się na zmniejszonym placu. Wokół rynku panuje chaos. Widziałem, jak na przyległych chodnikach handlowano meblami. Nie rozumiem, po co na siłę utrzymywać rynek na ul. Targowej, skoro można go przenieść w inne miejsce. Zaproponowałem burmistrzowi skorzystanie z terenu Agrino. Na kupców czeka tam 4 i pół hektara powierzchni handlowej - poinformował Andrzej Waszczyński.

Dają teren i autobus

Za wynajęcie placu na Agrino pod miejskie targowisko gmina nie musiałaby nic płacić. Dodatkowo do tego targowiska kursowałby z centrum miasta bezpłatny autobus.
- Sami opłacilibyśmy ten pojazd. Niestety, powyższe argumenty nie przekonały burmistrza. Włodarz Sokółki tkwi w swoim uporze, a tymczasem kupców na ul. Targowej zaczyna ubywać. Widocznie ludzie dochodzą do wniosku, że nie ma co handlować w takim ścisku. Rynek trzeba przenieść teraz, bo za jakiś czas nie będzie już czego przenosić - dodał prezes Waszczyński.
Burmistrz Stanisław Małachwiej wyjaśnił, że nie skorzystał z propozycji Agrino, ponieważ takie usytuowanie rynku nie byłoby lokalizacją ostateczną.
- Za jakiś czas Sokółkę przetnie szybka kolej, a wtedy prowadząca w kierunku Agrino droga zostanie zamknięta. Na razie trzeba zostawić rynek przy ul. Targowej. Cały czas poszerzamy plac handlowy. Gdyby dalej było za ciasno, wtedy pomyślimy o przeniesieniu targowiska. Gdzie? Pomyślimy - dodał burmistrz.

Dorota Biziuk,  18 czerwca 2007 r.


Piwnica pod urzędem

- Na razie musieliśmy zakopać nasze znalezisko. Na powierzchni zostało tylko kilka starych cegieł - mówi Piotr Bujwicki. (D. Biziuk)

Pod Urzędem Miejskim w Sokółce odnaleziono stare fundamenty i tajemnicze piwnice. Tego niecodziennego odkrycia dokonano dzięki ... pękniętej niemieckiej rurze.

Dokładnie nie wiadomo, z jakiego okresu mogą pochodzić odkryte przedwczoraj piwnice. Najprawdopodobniej są to pozostałości kamienic z połowy XVIII wieku.
- Więcej na ten temat będzie miał do powiedzenia konserwator zabytków, który już wie o znalezisku. Pewne jest jedno: takiego odkrycia nie było w całej powojennej historii Sokółki. Jakby na to nie patrzeć, oto jesteśmy świadkami lokalnej sensacji archeologicznej - podkreślił Piotr Bujwicki, z-ca burmistrza Sokółki.

Woda zalała magistrat
Stare piwnice i fundamenty odkryto po tym, jak specjaliści z sokólskich wodociągów zaczęli szukać zakopanego głęboko w ziemi uszkodzonego przyłącza.

Zaczęło się od tego, że zimą w piwnicach magistratu w Sokółce zauważono wodę.

- Zrzuciliśmy winę na roztopy. Ponieważ w tym roku planowany był remont elewacji budynku, więc postanowiliśmy przy okazji wykonać izolację i ocieplenie fundamentów - dodał Piotr Bujwicki.

W poniedziałek urzędową piwnicę zalała woda. Zagrożone były przechowywane tam archiwa.
- Nasz pracownik doszukał się na starym planie, że wszystkiemu może być winne stare niemieckie przyłącze. Wezwaliśmy służby wodociągowe i zaczęliśmy kopać na trawniku przy magistracie - poinformował z-ca sokólskiego burmistrza.

Archeolodzy zbadają wykop
Zanim natrafiono na uszkodzone przyłącze, koparka odsłoniła kamienną budowlę pokrytą cegłami. Wyglądała jak piwniczne sklepienia. Ponieważ wykop miał prawie 3 metry głębokości, więc znalezisko zasypano, żeby nie stwarzało zagrożenia dla przechodniów. Wkrótce w Sokółce pojawią się archeolodzy.

Z HISTORII

Znawcy sokólskich dziejów przypuszczają, że odkryte pod magistratem fragmenty budowli mogą być pozostałościami po dwóch kamienicach, jakie stały w tym miejscu od 1770 roku. Podobną lokalizację kamienic potwierdza plan Sokółki z 1803 roku, który Romuald Bujwicki, miejscowy historyk-amator, odnalazł w petersburskich archiwach. W czasie ostatniej wojny kamienice zostały spalone, a w drugiej połowie lat 40. XX wieku - rozebrane. Plac przeznaczono pod budowę siedziby władz partyjnych. Teraz mieści się w nim sokólski urząd miejski. Nie jest jednak wykluczone, że odkryte fundamenty są częścią znacznie starszej budowli

Dorota Biziuk,  13 czerwca 2007 r.


Wielu nie wróciło

Obecni na odsłonięciu pomnika podkreślali, że celem Sowietów było za wszelką cenę zniszczenie polskiego narodu (Fot. Martyna Tochwin)

Szacuje się, że ponad milion trzysta pięćdziesiąt Polaków było deportowanych na Sybir. Do kraju wrócił zaledwie co trzeci. Wczoraj w Sokółce został odsłonięty pomnik upamiętniający wszystkich, którzy zostali skazani na zsyłkę.

W tragicznej historii Polski były cztery masowe deportacje Polaków na Sybir. Pierwsza z nich, 10 lutego 1940 roku, pochłonęła 220 tysięcy ludzi. Druga, 13 kwietnia tego samego roku, zabrała 320 tysięcy Polaków. Dwie kolejne miały miejsce w czerwcu 1940 i 1941 roku.

Różne źródła podają różne liczby deportowanych Polaków, od 1,2 do 2 milionów ludzi.
- To źródła zachodnie podają nawet 2 miliony. Związek Sybiraków przyjmuje jednak dane opublikowane przez Główny Urząd Statystyczny, czyli 1,35 miliona - mówił Tadeusz Chwiedź, przewodniczący Podlaskiej Rady Wojewódzkiej Związku Sybiraków w Białymstoku.

Krzyż był nadzieją
Pomnik Zesłańców Sybiru stanął w Sokółce na placu przed kościołem p.w. św. Antoniego. Jest on symbolem pamięci sokółczan o tych tragicznych wydarzeniach.
- To kolejny dowód patriotyzmu sokółczan, którzy przyczynili się do powstania tego symbolu - mówił Stanisław Małachwiej, burmistrz Sokółki. - Nie możemy zapomnieć o Sybirakach, którzy do końca przechowywali patriotyzm w sercach. Jesteśmy im to winni.

Przy pomniku - kilku krzyżach z jednym najwyższym, na ramionach którego są zawieszone łańcuchy - znajduje się pamiątkowa tablica z napisem: "Tobie miłosierny Boże polecamy zmarłych i zamęczonych zesłanych na Sybir i do Kazachstanu w latach 1940/56 i tych, którzy przetrwali. Czerwiec 2007. Mieszkańcy sokólszczyzny”.
- Krzyż był jedyną nadzieją dla nas, Sybiraków - podkreślał Chwiedź.

Obok znajduje się druga tablica umiejscowiona na torach kolejowych. To symbol, który przypomina o transporcie, którym Sybiracy jechali na niedolę.

Białe krematoria
Tadeusz Chwiedź życie na Sybirze porównał do krwawych bitew wojennych.
- Śmierć zbierała ogromne żniwo na deportacjach, tak jak podczas najkrwawszej bitwy. Różnica polegała tylko na tym, że tutaj śmierć następowała powoli, w przerażającym cierpieniu - zaznaczał przewodniczący Podlaskiej Rady Wojewódzkiej Związku Sybiraków w Białymstoku. - Doznaliśmy głodu, upokorzeń, chorób zakaźnych, katorżniczej pracy. Jeden poeta Sybirak te miejsca nazwał białymi krematoriami. Tam zesłańcy umierali z głodu, wyczerpania, nieludzkich warunków życia, tortur i zimna.

Byliśmy jak śmieci
Obecni na odsłonięciu pomnika podkreślali, że Sowieci mieli tylko jeden cel. Chcieli za wszelką cenę zniszczyć polski naród.
- Głównym celem agresora było zniszczenie narodu polskiego. Sowieci chcieli zlikwidować wszystkich Polaków, którzy stanowili zagrożenie dla reżimu stalinowskiego - podkreślał Tadeusz Chwiedź. - Byliśmy dla nich po prostu śmieciami, które trzeba było uprzątnąć. Chciano się więc nas pozbyć i traktowano nas jak śmieci. Bardzo wyraźnie wtedy to odczuwaliśmy i to poczucie pozostało w nas do dziś.

Martyna Tochwin, 11 czerwca 2007 r.


Ślad zesłańców

W woj. podlaskim jest ich 1.800. W powiecie sokólskim – niecałe 90. Chodzi o żyjących sybiraków. Wczoraj w Sokółce odsłonięto poświęcony zesłańcom pomnik. Nareszcie doczekaliśmy tej chwili. Dla nas to wielki dzień – podkreślili sybiracy, którzy zebrali się wokół nowego pomnika. Ustawiono go na placu parafialnym przy kościele św. Antoniego w Sokółce.

Tym, co zmarli i tym, co przeżyli

Na Sybir i do Kazachstanu zesłanych zostało około 500 mieszkańców powiatu sokólskiego.
– Pomnik dedykujemy tym, którym nie dane było wrócić do Polski, a także tym, którzy przetrwali, i po latach zesłania ponownie zobaczyli swoją ojczyznę – powiedział Romuald Murmyło, prezes Koła Związku Sybiraków w Sokółce.
To właśnie prezes Murmyło doprowadził do wybudowania sokólskiego pomnika Zesłańców Sybiru.
– Na fundamencie umieściliśmy jeden duży i osiem małych krzyży, w tym jeden prawosławny. Na największym krzyżu zostały wypisane nazwy miejsc zsyłki. Jest ich 12. Listę otwiera Pawłodar w Kazachstanie, do którego trafiła również moja rodzina – wyjaśnił Romuald Murmyło.


Wierzyli, że wrócą

Ojciec pana Romualda – Andrzej – był legionistą i policjantem. Przed wybuchem wojny pełnił funkcję komendanta Posterunku Policji w Nowym Dworze. NKWD aresztowało go w listopadzie 1939 roku. Od tamtej pory nikt z rodziny nie widział już Andrzeja Murmyły.
– 13 kwietnia 1940 roku zaczęło się nasze zesłanie. Miałem wtedy 8 lat, moja siostra Irena – 10, a brat Leszek – 2 lata. Razem z matką zostaliśmy załadowani do wagonów i po trwającej trzy tygodnie podróży wysadzono nas w Pawłodarze – wspominał prezes sokólskiego koła.
Z zesłania pamięta przede wszystkim głód, mróz i choroby.
– Nie byliśmy jedyną rodziną z Sokółki, która znalazła się w Pawłodarze. Wszyscy wierzyliśmy, że kiedyś wrócimy do swojej ojczyzny. Bez tej wiary trudno było żyć – dodał Romuald Murmyło.
Pani Murmyłowa i jej trójka dzieci wrócili z zesłania w czerwcu 1946 r.

Dorota Biziuk,  11 czerwca 2007 r.


Pijany dróżnik zablokował miasto

Pijany nastawniczy spał w budce dróżniczej, a tymczasem stojący na przejeździe kolejowym pociąg blokował ruch samochodowy. Kierowcy stali przed szlabanem i czekali. To, że coś jest nie tak, jak należy, zauważył patrol policji, który po godz. 3 w nocy z piątku na sobotę znalazł się obok przejazdu kolejowego na ul. Białostockiej w Sokółce.

Na tropie winnego

- Przejazd blokował pociąg towarowy, a po obu stronach szlabanów ustawił się sznur samochodów. Korek rósł z minuty na minutę. Policjanci postanowili sprawdzić, co się dzieje - poinformował nadkomisarz Andrzej Kozak, naczelnik sekcji prewencji Komendy Powiatowej Policji w Sokółce.
Po rozmowie z pracownicą kolei patrol ustalił, że pociąg nie mógł jechać, bo nastawniczy z kolejnego punktu nie otworzył mu ruchu. Wiadomo było, że chodzi o dróżnika z budki przy ul. Kolejowej. Policjanci razem z pracownikami PKP pojechali do wskazanego budynku, żeby sprawdzić, co się dzieje. Ponieważ nikt nie odpowiadał na pukanie, wywarzono drzwi.
- Podejrzewaliśmy, że nastawniczy zasłabł i jest nieprzytomny. W środku znaleźliśmy nie jedną, ale dwie osoby. Okazało się, że 29-letni nastawniczy razem ze swoim bratem wypili alkohol, a potem poszli spać. Dróżnik nie był w stanie pamiętać o obowiązkach służbowych. 29-latek miał półtora promila alkoholu w wydychanym powietrzu - dodał naczelnik Andrzej Kozak.

Dobrze, że to była noc

Pijanego nastawniczego szybko zastąpił inny pracownik PKP i w końcu można było odprawić stojący na środku przejazdu skład towarowy.
- Całe szczęście, że do zdarzenia doszło w nocy, a nie w godzinach porannego szczytu. Można sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby nastawniczy nie wywiązał się ze swoich obowiązków o innej porze dnia. Wtedy zakorkowane zostałoby praktycznie całe miasto. Wiadomo, że natężenie ruchu samochodowego w Sokółce jest ogromne. Muszą tędy przejeżdżać wszyscy, którzy chcą się dostać do przejścia granicznego w Kuźnicy - dodał nadkomisarz Andrzej Kozak.

Dorota Biziuk,  11 czerwca 2007 r.


Normy ISO w Urzędzie Miejskim

Burmistrz Sokółki Stanisław Małachwiej podjął decyzję o wdrożeniu w Urzędzie Miejskim w Sokółce Zintegrowanego Systemu Zarządzania, który ma się przyczynić do poprawy funkcjonowania Urzędu oraz zadowolenia klientów.

Na początku czerwca 2007 r. rozpoczęto opracowywanie i wdrażanie dwóch norm: system zarządzania jakością zgodnie z normą PN-EN ISO 9001:2001 oraz system zarządzania środowiskowego zgodnie z normą PN-EN ISO 14001:2004.

Podstawową korzyścią z wdrożenia systemów jest orientacja na klienta i doskonalenie jakości świadczonych dla niego usług. Urząd Miejski w Sokółce dopełnia starań by zapewnić profesjonalną obsługę klientów w przyjaznej im instytucji, w terminie, zgodnie z trybem określonym w przepisach prawa, chce promować wśród pracowników postawy życzliwego nastawienia do klienta.

Wdrażanie Zintegrowanego Systemu Zarządzania ma sprawić, że Urząd Miejski będzie jednostką lepiej zarządzaną i która w swoich działaniach zwraca uwagę na wymogi związane z poszanowaniem środowiska naturalnego, co bezpośrednio przekłada się na jakość świadczonych usług dla wszystkich Klientów urzędu: mieszkańców, turystów i przedsiębiorców.

Wydział PP, 8 czerwca 2007 r.


Ściskanie rynku

Rynek przy ulicy Targowej w Sokółce zajmuje mniej niż połowę swojej dotychczasowej powierzchni. Zmianę krytykują zarówno sprzedający, jak też kupujący. Rynek jest mniejszy przez to, że znaczną część placu targowego przeznaczono pod budowę kościoła. Decyzja zapadła jeszcze za rządów poprzedniego burmistrza Sokółki Stanisława Kozłowskiego. Właśnie wtedy gmina sprzedała fragment targowiska dla parafii pw. Wniebowzięcia NMP. Ta zapłaciła za plac 3.047 zł. 

Zgodnie z umową zawartą pomiędzy sprzedającym a kupującym, rynek przy ulicy Targowej miał funkcjonować w swoich dotychczasowych rozmiarach do czasu rozpoczęcia budowy świątyni. Inwestycja rozpocznie się niebawem. W minioną sobotę wyświęcono plac pod budowę.

Moc pomysłów
Kiedy było już wiadomo, gdzie zostanie zlokalizowany nowy kościół, władze gminy zaczęły się zastanawiać nad dalszym funkcjonowaniem targowiska w sąsiedztwie kościoła. Brano pod uwagę różne rozwiązania łącznie z przeniesieniem rynku. Jako jedno z miejsc jego nowej lokalizacji wymieniano bazar AGRINO na wyjeździe z Sokółki w kierunku Białegostoku.
- Odstąpiliśmy jednak od tego pomysłu ze względu na położenie AGRINO przy drodze krajowej. Chodzi o względy bezpieczeństwa. Zjazd na AGRINO byłby bardzo utrudniony - wyjaśnił Piotr Bujwicki, z-ca burmistrza Sokółki.

Ostatecznie bazar został tam, gdzie był do tej pory. Kilka dni temu na pomniejszonej części rynku zburzono stare stoiska handlowe.
- Dzięki temu kupcy będą mogli korzystać z większej powierzchni. Jeżeli okaże się, że rynek jest jednak za mały, to wtedy pomyślimy o jego przeniesieniu. Gdzie? Najlepiej przy drodze na Kraśniany lub Bogusze - dodał Piotr Bujwicki.

Lepiej było przenieść
Ci, którzy wczoraj pojawili się na targowisku, nie mieli wątpliwości, że rynek należało przenieść w inne miejsce.
- Tutaj jest normalnie za ciasno. Każdy to widzi. A jakby rynek przenieśli, to nie byłoby problemu. Tylko, że o przeprowadzce powinno się myśleć z pewnym wyprzedzeniem. Jak na mój gust, to ten rynek raczej się nie utrzyma. Szkoda - podkreślił starszy sokółczanin.

Dorota Biziuk,  5 czerwca 2007 r.


Ciekawe zjawiska fizyczne i przyrodnicze, chemiczne eksperymenty - to wszystko interesuje uczestników zjazdu miłośników informatyki i nauk ścisłych. (Fot. Martyna Tochwin)

Z fizyką za pan brat

Fizyka, matematyka, biologia, chemia, geografia, informatyka - młodzi wielbiciele tych przedmiotów spotkali się w Sokółce. Nauki ścisłe pozwalają nam rozumieć, jak funkcjonuje przyroda i cały świat - z tą tezą zgadzają się wszyscy uczestnicy Powiatowego Zjazdu Młodych Miłośników Informatyki i Nauk Ścisłych w Sokółce. Pierwsze takie spotkanie odbyło się w piątek w Gimnazjum nr. 1.

Koncepcja zorganizowania takiego zjazdu narodziła się kilka miesięcy temu.
- To pomysł całego zespołu, a głównie nauczycieli uczących przedmiotów ścisłych - mówi Krystyna Stefanowicz, koordynator projektu. - Doszliśmy do wniosku, że osoby o ścisłych zainteresowaniach nie mają okazji, aby się ze sobą spotykać i wymieniać się swoimi doświadczeniami.

Eksperymenty z komputerem
Zjazd przyciągnął w sumie około osiemdziesięciu uczestników z trzech szkół. Nie jest to dużo, Krystyna Stefanowicz wierzy jednak, że przyszły rok będzie lepszy pod względem frekwencji.
- Rzeczywiście, odczuwamy lekki niedosyt. Wysłaliśmy bowiem informację o zjeździe do wszystkich szkół gimnazjalnych naszego powiatu. Odpowiedziały tylko dwie: Zespół Szkół Integracyjnych i Gimnazjum w Kuźnicy - podkreśla Krystyna Stefanowicz.

Podczas kilku godzin młodzi fani nauk ścisłych pokazali przygotowane przez siebie prezentacje multimedialną pokazującą jakieś zjawisko fizyczne, wykazywali się wiedzą na tematy matematyczno-przyrodnicze. Dodatkowo wysłuchali wykładu dr. Andrzeja Andrejczuka z Uniwersytetu w Białymstoku na temat wykorzystania komputerów w fizyce.
- Do wielkich eksperymentów fizycznych komputer jest niezbędny, bo wiele urządzeń jednocześnie musi rejestrować wiele zjawisk - zapewnia dr. Andrzej Andrejczuk.

Łódeczka na świeczkę
Jedną z ciekawszych prezentacji zjawisk przedstawili uczniowie z Gimnazjum nr. 1 pod kierunkiem nauczyciela fizyki Józefa Żaka. Była to łódeczka napędzana świeczką.
- Łódeczkę przygotowaliśmy z dębu pozyskiwanego z puszcz nadbiebrzańskich. W zamkniętym naczynku z wpuszczoną do wody rurką pali się świeca. Powoduje to, że w tym naczynku atmosfera jest jak w piecu czyli wyrzuca powietrze i zasysa. Dzięki temu łódeczka się porusza - tłumaczy Józef Żak.

Choć to zjawisko wzbudziło największe zainteresowanie, wcale nie jest czymś nowym. Ten sposób napędu łódek jest znany od ponad stu lat.
- W 1897 roku w Anglii taki rodzaj napędu został opatentowany - wyjaśnia Żak. - Nie jest to więc żadna nowość, tylko znana od dawna zabawka.

Polubi, kto zrozumie
Zarówno Józef Żak jak i Andrzej Andrejczuk zapewniają, że fizykę da się lubić.
- Jak żadna inna nauka, daje nam odpowiedź na pytania jak działa natura - twierdzi dr. Andrejczuk.
- Fizyka to zwyczajnie filozofia świata. Jeżeli się ją rozumie, to nie można jej nie polubić - dodaje Józef Żak.

Organizatorzy zjazdu już planują kolejną imprezę za rok. Chcą ją połączyć z obchodami Dni Sokółki i specjalnie na tę okazją przygotowaną wystawą.

Powiatowy Zjazd Miłośników Informatyki i Nauk Ścisłych został zorganizowany w ramach programu Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności "Równać szanse 2006” realizowanego przez Polską Fundację Dzieci i Młodzieży.

Martyna Tochwin, 4 czerwca 2007 r.


Pod czujnym okiem 

Pierwsze kamery zostaną zamontowane w przyszłym roku. Prawdopodobnie w centrum - mówi Krzysztof Szczebiot

Trzynaście kamer pojawi się w Sokółce. Pierwsze z nich już w przyszłym roku. Zapoczątkują one długo oczekiwany przez mieszkańców system monitoringu. System ten ma w Sokółce ruszyć w przyszłym roku. Na razie nie wiadomo jednak, kiedy dokładnie. Wiadomo za to, że w planach jest trzynaście kamer rozmieszczonych w różnych miejscach miasta.

Gdzie dokładnie możemy spodziewać się oka kamery? Przy szpitalu, w okolicach pomnika Piłsudskiego, na placu Kilińskiego i placu Kościuszki, na ulicy Białostockiej w okolicach Traugutta, przy Starostwie Powiatowym, na skrzyżowaniu Grodzieńskiej z Wyszyńskiego, przy skrzyżowaniu Kryńskiej z Mariańską, przy Starostwie Powiatowym i dworcu, przy hali sportowej na Mickiewicza, na Broniewskiego oraz na osiedlu Zielonym przy szkołach.

Kamery z widokiem
Planowana mapa kamer to wspólne dzieło władz miasta, policji i straży miejskiej.
- Wypracowaliśmy to podczas kilku spotkań. Chodziło nam o wyznaczenie takich miejsc, które są najbardziej niebezpieczne i wymagają monitoringu - tłumaczy Krzysztof Szczebiot, zastępca burmistrza Sokółki.

Zaplanowana mapa może jednak jeszcze nieznacznie się zmienić. W tej chwili kilka firm opracowuje dla gminy koncepcję zainstalowania kamer.
- Delikatnej zmianie mogą ulec miejsca, w których byłyby zamontowane kamery. Chodzi bowiem o to, żeby oko kamery mogło objąć jak najszerszy widok - tłumaczy Szczebiot.

Gmina nie zostanie sama
Jedna kamera to koszt około 30 tysięcy złotych. Według szacunków, na cały system monitoringu potrzeba aż 400 tysięcy złotych. Pieniądze na tę inwestycję będzie trzeba wygospodarować z budżetu.
- Bezpieczeństwo to zadanie własne samorządu i tutaj raczej nie ma co liczyć na środki zewnętrzne - tłumaczy Krzysztof Szczebiot.

Jest jednak nadzieja, że gmina nie będzie musiała sama pokrywać stu procent inwestycji. Już na chwilę obecną ma bowiem deklaracje współfinansowania ze strony Starostwa Powiatowego i Spółdzielni Mieszkaniowej.

Centrum w komendzie
- Starostwo deklaruje partycypację przy czterech kamerach: przy swoim urzędzie, przy hali sportowej na ulicy Mickiewicza, przy szpitalu i na osiedlu Zielonym przy swoich szkołach - podkreśla Szczebiot. - Podobnie jest ze spółdzielnią. Kamery, które swoim zasięgiem będą obejmować osiedla mieszkaniowe, jeśli znajdą się zasobach spółdzielni, zostaną przez nią dofinansowane.

Centrum operacyjne monitoringu mieściłoby się w budynku Komendy Powiatowej Policji na ulicy Białostockiej. Szefostwo komendy wojewódzkiej wyraziło bowiem zgodę na udostępnienie pomieszczenia.

Otwarta pozostaje wciąż także kwestia osoby do obsługi monitoringu. Policja nie jest w stanie bowiem zapewnić takiego pracownika.

Najbardziej prawdopodobna wydaje się sytuacja, w której zatrudnienie takiej osoby byłoby w części refundowane przez Powiatowy Urząd Pracy.

Martyna Tochwin, 4 czerwca 2007 r.


Jak rodzić, to w Sokółce

Sokólski szpital jest nie tylko przyjazny dziecku, ale całej rodzinie - nie ma wątpliwości Michał Jackowski. (Fot. Martyna Tochwin)

Pierwszy raz tytuł Szpitala Przyjaznego Dziecku sokólski ZOZ otrzymał 13 lat temu. W tym roku potwierdził swoją klasę i odebrał kolejny certyfikat. Przyjazny, z ciepłą, rodzinną atmosferą i profesjonalną opieką - tak o oddziale ginekologiczno-położniczym sokólskiego szpitala mówią mamy, które właśnie tam na świat wydały swoje pociechy. I nie są to tylko suche słowa. W piątek szpital odebrał po raz drugi certyfikat Szpitala Przyjaznego Dziecku.

Po raz pierwszy taki tytuł sokólski szpital otrzymał w 1994 roku. Wtedy była to pierwsza placówka w Polsce, która mogła nosić ten zaszczytny tytuł. Teraz ZOZ w Sokółce jest jednym z trzech takich na Podlasiu, obok Szpitala Wojewódzkiego w Łomży i Powiatowego ZOZ-u w Hajnówce.
- Rocznie w naszym szpitalu na świat przychodzi około 500-600 dzieci - mówi Marek Chojnowski, dyrektor placówki. - Wszystkie dzieci i mamy mogą liczyć na profesjonalną opiekę.

Ojciec też ma swoje miejsce
Wszystkie mamy obecne na uroczystości wręczenia certyfikatu podkreślały, że dobrze wspominają swój pobyt na oddziale położniczym.
- Bardzo dobrze wspominam ten szpital i cały personel. Z czystym sumieniem mogę polecić go każdej kobiecie, która będzie rodzić - zapewnia mama Klaudii.

Także Agnieszka Jackowska w samych superlatywach mówi o oddziale położniczym. We wrześniu 2004 roku urodziła bliźniaki: Frania i Antosia.
- Był to mój drugi poród, bo wcześniej urodziłam córkę Marysię. Bardzo dziękuję, że udało mi się urodzić bliźniaki w sposób naturalny. To właśnie dr. Małgorzata Kamińska (ordynator oddziału ginekologiczno-położniczego w Sokółce, przyp. red.) była pierwszą osobą, która dała mi nadzieję na poród naturalny - wspomina Agnieszka Jackowska.

Pani Agnieszka podkreśla, że poród wspomina jako wspaniałe przeżycie. Tak wspaniałe, że... za kilka miesięcy znów się wybiera na oddział położniczy.
- W listopadzie znów wybieramy się do szpitala - zdradza.

Także jej mąż, Michał wspaniale wspomina okres porodu żony. Jak twierdzi, to nie tylko szpital przyjazny dziecku, ale całej rodzinie.
- Na tym oddziale każdy ma swoje miejsce. Nie tylko mama i dziecko, ale także ojciec. Jest to szpital naprawdę przyjazny całej rodzinie i za to serdecznie mu dziękujemy - mówi Michał Jackowski.

Położne z sercem
Wśród innych młodych matek też było słychać głosy zadowolenia.
- Położne bardzo ciepło, z sercem podchodzą do każdej kobiety. Żadna matka nie jest zdana tylko na siebie, ale może liczyć na profesjonalną opiekę - podkreślają kobiety, które rodziły w sokólskim szpitalu.

Swoimi wspomnieniami ze swoich narodzin podzielił się ksiądz Stanisław Gniedziejko, proboszcz parafii pw. św. Antoniego w Sokółce. I choć wtedy sokólskiemu szpitalowi daleko jeszcze było do dzisiejszych standardów, już wtedy można było określić go mianem przyjaznego.
- Rodziłem się w tym szpitalu. I kiedy zarówno moje życie jak i życie mojej mamy było zagrożone, uratował nas pan doktor Docha. Mam wrażenie, że jego duch wciąż czuwa nad szpitalem i sprawia, że jest taki, a nie inny - przekonuje ks. Gniedziejko.

Trójka na początek
Jak podkreśla dr. Małgorzata Kamińska, chlubą sokólskiego oddziału ginekologiczno-położniczego są trojaczki, które przyszły na świat 13 listopada 2004 roku. I choć ich mama Ewa Sawoń przyznaje, że wtedy było ciężko, dziś jest bardzo szczęśliwa.
- Oboje z mężem jesteśmy bardzo szczęśliwi, że od razu mamy trojaczki - mówi ze śmiechem pani Ewa. - I choć czasami bywa naprawdę trudno, to tak naprawdę jest wspaniale.

Martyna Tochwin, 4 czerwca 2007 r.


Prawie jak za dawnych lat

Do malowania twarzy ustawiały się kolejki

1 czerwca dzieci bawiły się na stadionie. Gry, zabawy, jazda na koniu, malowanie twarzy i wiele innych atrakcji czekało na dzieci z Sokółki, które w dniu swojego święta odwiedziły miejski stadion.

W sumie 1 czerwca stadion odwiedziło około osiemset dzieci ze wszystkich sokólskich szkół. Przyszli tam razem ze swoimi wychowawcami w ramach zajęć szkolnych. I chociaż pogoda ich nie rozpieszczała, wszyscy zapewniali, że to wspaniała zabawa.

- Fajnie, że możemy tutaj przyjść. Jest dużo fajnych rzeczy do robienia - mówili uczniowie ze Szkoły Podstawowej nr. 1.

Dzieci miały wiele atrakcji. Mogły przejechać się konno, podnieść się na dźwigni, sprawdzić swoją kondycję i umiejętności podczas licznych konkurencji sportowych. Zdecydowanie najdłuższe kolejki ustawiały się jednak do konnej przejażdżki i młodych ludzi, którzy ozdobnie malowali twarze.

- Można się umalować na motylka, kotka, diabełka. Każdy może sobie wybrać, kim chce być - mówili uczniowie sokólskiego liceum, którzy tego dnia bawili się w malarzy ludzkich twarzy.

Przygotowywaniem konkurencji, sędziowaniem oraz zabawami zajmowała się młodzież z LO.

Martyna Tochwin, 4 czerwca 2007 r.


Zobacz informacje archiwalne: 

maj 2007 kwiecień 2007 marzec 2007 luty 2007 styczeń 2007 rok 2006 rok 2005 rok 2004 rok 2003


© Urząd Miejski w Sokółce · Serwis istnieje od 2000 r. Administracja i opracowanie graficzne Radosław Onoszko