|
Zostało
ściernisko |
|
–
Po co wracać do tego, co było jeszcze w połowie lat 90-tych?
Wtedy każdy myślał: ”na handlu się wzbogacę”. Po
Sokółce poszła fama, że będziemy tu mieli targi z prawdziwego
zdarzenia. Warszawiacy zaczęli rynek budować, ludzie się pozapożyczali,
żeby sobie miejsce tam wykupić, a co z tego wszystkiego wyszło
– to wystarczy tylko spojrzeć. Jednym słowem – miało
być San Francisco, a zostało ściernisko – mówią mieszkańcy
Sokółki.
10
lat temu na rogatkach Sokółki ruszyła spora inwestycja.
Warszawska spółka ”Agrino” chciała tu uruchomić
Przygraniczne Targi Wschodnie. Na powierzchni dziewięciu hektarów
miały powstać stoiska handlowe. Planowano, że z rynku będą
korzystać kupcy z całego kraju, a także handlarze zza
wschodniej granicy. Inwestycja znalazła sporo zwolenników, wśród
których były m.in. lokalne władze.
– Inicjatywa była dobra, zatem nie stawialiśmy żadnych
przeszkód – podkreśla Stanisław Kozłowski, burmistrz Sokółki.
Komu wiata?
”Agrino” nabyło teren jesienią 1994 roku. Kilka
miesięcy później rozpoczęła się budowa wiat. Zakładano, że
powstanie tu około 1300 miejsc do handlowania.
– Na bazarze przy Kawaleryjskiej w Białymstoku wybuchła
panika. Kupcy obawiali się konkurencji. W zasadzie trudno im się
dziwić, bo przecież ”Agrino” rozreklamowało przyszły
bazar jako miejsce doskonałe dla wszelkiego handlu. Rezultat był
taki, że ludzie zaczęli prześcigać się w wykupowaniu
stanowisk w Sokółce. Cena jednego z nich opiewała na 1000 zł
kaucji plus 850 zł tzw. udziału inwestycyjnego – wspomina
jeden z sokólskich kupców.
Swoje stanowiska na ”Agrino” chcieli mieć handlarze z
Białegostoku, Łodzi, Warszawy i Sokółki. W sumie było ich
razem około 1000 osób.
Pomysł bez szczęścia
– To targowisko było pomysłem poprzednich właścicieli
naszej spółki. Według mnie, sam zamysł był dobry, ale do jego
realizacji zabrakło trochę szczęścia. Może gdyby ów bazar
ruszył rok wcześniej, wtedy mielibyśmy zupełnie inną sytuację.
Tymczasem skończyło się na tym, że kupcy odwiedzali bazar w
innym czasie niż kupujący – mówi Andrzej Waszczyński,
prezes ”Agrino” Sp. z o.o.
Po uruchomieniu targów – w czerwcu 1995 roku – okazało
się, że kupcy o bazarze jakby zapomnieli.
– Owszem, pojawiały się tu pojedyńcze osoby, ale rynek
tak naprawdę nigdy nie ruszył. Czasami na ”Agrino”
przyjeżdżali Rosjanie. Warzywa, owoce i jakieś ciuchy najczęściej
kupowali. Trudno polemizować ze stwierdzieniem, że
”Agrino” to dobre miejsce na handel. Okazało się
jednak, że samo miejsce jeszcze nie wystarczy. Ruscy przestali tu
praktycznie zaglądać i handelek zamarł – tłumaczy sokólski
kupiec.
Pieniądze nie do odzyskania
Większość tych, którzy wykupili stanowiska na ”Agrino”,
nie odzyskała swoich pieniędzy.
– Umowy były sformuowane w taki sposób, że o zwrot gotówki
mógł ubiegać się ten, kto przez 12 miesięcy od uruchomienia
targowiska opłacał czynsz (192,50 zł miesięcznie) –
informuje prezes Waszczyński.
Obecnie na terenie ”Agrino” funkcjonuje sześć sklepów,
kantor i stacja tankowania gazem. Pojawiły się też stanowiska
do rozpalania grilla przeznaczone dla kierowców.
– Nie można powiedzieć, że nie ma u nas handlu. Do tych
sklepów przyjeżdżają nie tylko obcokrajowcy, ale też mieszkańcy
Sokółki – tłumaczy Andrzej Waszczyński.
Za budynkami stoją opuszczone wiaty, które mieszkańcy Sokółki
nazywają ”wspomnieniem o targach”. Aktualnie do
warszawskiej spółki należy teren 3,60 ha.
– Resztę kupił prywatny inwestor. Mam pewne koncepcje odnośnie
zagospodarowania powierzchni ”Agrino”. Jedną z nich
jest chociażby budowa w tym miejscu dyskoteki. Są to jednak
tylko plany... – dodaje Waszczyński.
(db)
|
|
Jak
na dworze, tak w oborze |
|
Plac przy
kościele zapełnił się odświętnie przybranymi zaprzęgami
Fot : D. Biziuk
|
Uważany
jest za patrona aptekarzy, lekarzy, ogrodników, rolników,
a przede wszystkim zwierząt domowych. Wszystko co miał,
rozdał ubogim, po czym wyruszył w pieszą pielgrzymkę z
rodzinnego Montpellier do Rzymu. Dotkniętych dżumą
uzdrawiał znakiem krzyża. Zmarł w więzieniu około 1377
roku. Po jego śmierci na ścianie celi, w której przebywał,
pojawił się napis: ”Ci, którzy zostaną dotknięci
zarazą, a będą wzywać na pomoc św. Rocha, jako swego pośrednika
i orędownika, będą uleczeni”. Doroczny odpust ku
czci tego świętego odbył się w niedzielę w Janowszczyźnie
koło Sokółki. |
-
Każdy gospodarz wie, że w tym dniu należy poświęcić zwierzęta
z zagrody. Co bogatszy chłop to nawet księdza do własnego obejścia
zaprasza. Wtedy, oprócz zwierząt, duchowny skropi kropidłem także
żonę gospodarza. Mówią, że kobieta lepszą się dzięki temu
stanie. Pierwsze krople święconej wody, czyli te najważniejsze,
muszą oczywiście spaść na skronie samego gospodarza. Taka
tradycja. U nas się powtarza, że ”jak masz na dworze, to i
masz w oborze” - powiedział Sławomir Sawicki z Czarnej Białostockiej,
który w niedzielę postanowił odwiedzić Janowszczyznę.
Roch nad wszystkim czuwa
Na placu przed miejscowym kościołem ustawiły się odświętnie
przystrojone bryczki i furmanki. Obok nich przystanęły konie
”pod siodło”. Gospodarze cierpliwie czekali na błogosławieństwo.
- Ono nikomu nie zaszkodzi, a pomóc dużo może. Bóg błogosławi
pracy ludzkiej, a Roch mu pomaga. Mamy u siebie kościół pod
wezwaniem tego świętego, więc nic dziwnego, że w naszych
oborach piękne zwierzęta stoją. To Roch nad wszystkim czuwa, bo
człowiek bez boskiej pomocy nic sam nie zrobi - przekonywali
mieszkańcy Janowszczyzny.
W gronie hodowców nie brakowało takich, którzy wspominali dawne
odpusty.
- Za komuny wszystko zaczęło zanikać. Władza nie chciała, żeby
kościół miał cokolwiek do powiedzenia. Teraz ludzie więcej
posiadają, więc i boskiego wsparcia szukają. Wystarczy tylko
spojrzeć, ile dzisiaj koników tutaj zjechało. Powoli na wsi
odradza się przekonanie, że gospodarz bez konia, to żaden
gospodarz - mówili uczestnicy odpustu.
Konie hoduje od zawsze
Błogosławieństwo poprzedziła uroczysta msza św. Po jej zakończeniu
kapłan odmówił modlitwy i skropił święconą wodą wszystkie
zaprzęgi. Ich właściciele z niecierpliwością czekali na
rozstrzygnięcie konkursu na najpiękniejszą furmankę i bryczkę.
W pierwszej kategorii równych sobie nie miała furmanka Bogusława
Lingo z Igrył.
- Konie hoduję praktycznie od zawsze. Na początku pomagałem
ojcu, a 16 lat temu zająłem się samodzielną hodowlą -
Powiedział Bogusław Lingo.
Drugie miejsce przyznano pojazdowi Anety i Marka Turów z Lipiny.
- Do swojej furmanki włożyliśmy zabytkowe półkoszyki. Są one
w naszej rodzinie od kilku pokoleń - wyjaśniła Aneta Tur.
W kategorii furmanek trzecie miejsce zajął Krzysztof Kirpsza z
Igrył.
Puchar za najpiękniejszą bryczkę otrzymał Ryszard Piekut z
Rozedranki Starej. Kolejne miejsca zajęli: Wiesław Dowgiert z
Lipiny i Elżbieta Piekut z Rozedranki Starej. Wyróżnienia
otrzymali: Urszula Szczebiot z Kraśnian, Dariusz Paszko z
Gieniusz oraz Henryk Babicz z miejscowości Stodolne.
- Cieszę się niezmiernie, że udało nam się przywrócić piękny
zwyczaj przyjeżdżania na odpust strojnym zaprzęgiem konnym -
powiedział Jan Ancypo, organizator przedsięwzięcia.
(db)
|
|
Daleko od centrum miasta |
|
Nie
ma pieniędzy – słyszą od lat mieszkańcy ulic Dolnej, Królowej
Bony i Zygmunta Starego w Sokółce. Ta jedna z najstarszych
dzielnic miasta, od siedmiu lat bezskutecznie czeka na wykonanie
kanalizacji sanitarnej i deszczowej.
Na
samej ulicy Dolnej mieszka ponad siedemdziesiąt rodzin. Część
z nich ma szamba na swoich podwórkach, ale nie wszyscy mogą
sobie na to pozwolić.
-
Jak ktoś ma wąskie podwórko, to nie ma jak zrobić szamba, choćby
nawet bardzo chciał - zaznacza Anna Kiemiesz. - Są tak wąskie
podwórka, że nawet beczkowóz by nie wjechał.
Ale
nawet szambo nie rozwiązuje sprawy, bo ulice te są położone na
bagnach i terenach podmokłych. Szambo można wykopać tylko na głębokość
półtora metra, bo już dalej pojawia się woda.
-
Syzyfowa robota przy tych szambach - podkreśla Czesław
Matulewicz. - Jak tylko poziom wody się podniesie po opadach to
automatycznie woda opada do szamba, bo to jest niski teren.
-
Nie ma sensu nawet kopać, bo takie szambo trzeba co dwa tygodnie
wybierać - mówi Krystyna Jackiewicz. - Wystarczy większe pranie
dwa razy w tygodniu - dodaje Józef Jackiewicz.
Władza
lekceważy
Mieszkańcy
ulic nie kryją niechęci do władz miasta. Mówią, że wciąż słyszą,
że kanalizacja będzie
zrobiona. Lata mijają, a kanalizacji, jak nie było, tak nie ma.
-
Któregoś roku przyjechali, wymierzyli. Więc pytam: co będziecie
robić. Oni na to, że kanalizację. Więc dobrze, są plany. Mija
rok - nic, drugi rok - nic, trzeci rok - też nic. Każdego roku
nam obiecują, że będzie kanalizacja. W tamtym roku nam obiecano
że w tym roku od maja będzie kanalizacja, już jest dzięki Bogu
sierpień a kanalizacji jak nie było tak nie ma - denerwuje się
Anna Boćkowska.
Antoni
Jacewicz w 1997 roku jak budował dom, dostał pieczątkę od
Dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji
z zapewnieniem, że w przyszłym roku będzie tam robiona
kanalizacja. Siedem lat minęło i nic.
-
Wszystkie roboty są tam, gdzie ktoś jest bogaty, albo jest jakiś
radny - mówi Jacewicz. - Choć my płacimy podatki, to nie mamy
teraz żadnego radnego, nikogo “przy korycie”, no i
tak wegetujemy.
Gorzej
niż na wsi
Brak
kanalizacji sanitarnej bardzo utrudnia życie mieszkańcom
osiedla.
-
Nie można się wykąpać, prania zrobić - żali się Anna
Kiemiesz. - Trzeba wodę nosić, w miednicy się kąpać, a potem
wodę wylewać.
Dom
pani Anny jest tak położony, że z każdej strony ma sąsiadów.
Nie mogła więc wykopać szamba. A wodę trzeba gdzieś wylewać.
-
Nie mam gdzie wylać, no to podlewam sąsiadów - tłumaczy Anna
Kiemiesz. - Ale oni wiedzą w jakiej my jesteśmy sytuacji, więc
co mają powiedzieć.
Mieszkańcy
czują się bardzo pokrzywdzeni. Mówią, że lepiej wyglądają
wsie niż ich osiedle.
-
To jest śmiechu warte - nie kryje oburzenia Stanisław Dziewiątkowski.
- Gdzie tylko spojrzeć, na jaką wioskę pojechać to jest o
wiele ładniej niż u nas. Wszędzie porobione asfalty,
kanalizacja.
-
Środek miasta wypolerowany, a u nas to taka dzielnica murzyńska,
prawie slumsy - denerwuje się z kolei Bolesław Aniśko. - Jak się
pojedzie na Nową Kamionkę to tamte ulice wyglądają wspaniale.
Mówią, że tam jest wieś, ale to u nas jest jak w najgorszej
wsi.
Po
deszczu można pływać
Podmokłe
tereny i brak kanalizacji deszczowej przysparzają mieszkańcom
dodatkowych kłopotów. Po większym deszczu woda na ulicy stoi po
kolana. - Tu się
dzieją straszne rzeczy jak deszcz pada - mówi Anna Boćkowska. -
Cała ulica pływa, nie można nawet przejechać.
-
Trzy lata temu w kwietniu spadł duży śnieg i jak się zaczęło
topić to było tyle wody, że nie można było przejść, trzeba
było chodzić w gumowcach - dodaje Józef Jackiewicz. - Zadzwoniłem
do burmistrza i mówię, że jest tyle wody i będę łamał nowo
ułożony chodnik, bo nie ma jak przejść. No i połamałem go w
trzech miejscach.
Mieszkańcy
z przerażeniem opowiadają, co się dzieje na ulicy jak samochody
jadą w deszczu.
-
Pryskają po oknach - mówi Anna Boćkowska. - To jeszcze taki, który
jedzie 20 kilometrów na godzinę, to nic, ale taki co ma ciężką
nogę, walnie na gaz i duje - dodaje Boćkowski. - Trzeba sobie
tylko wyobrazić, jaki to jest świst. A gdyby ktoś szedł akurat
chodnikiem, to dosłownie nie zostałoby na nim suchej nitki.
Mieszkańcy
ulicy twierdzą, że jak jedzie jakiś samochód ciężarowy to w
regałach szkło się trzęsie.
-
Wystarczy, żeby taki cięższy samochód jechał 40 na
godzinę i już wszystko drży - zapewnia Wanda Paszko. - A
wszystko dlatego, że tu jest mokro.
Dzielnica
marginalna
Od
roku przy wjeździe na ulicę Dolną stoi znak ograniczenia prędkości
do 30 kilometrów. Ale, jak twierdzą mieszkańcy i tak nikt tego
nie przestrzega.
-
W tamtym roku na wiosnę zrobiły się straszne roztopy i dziury w
ulicy. Przy nieostrożnej jeździe można było dosłownie zawisnąć
- tłumaczy Czesław Matulewicz. - Więc, żeby uniknąć
odpowiedzialności za szkody w pojazdach postawiono znak
ograniczenia prędkości.
Romuald
Murmyło, który mieszka na tej dzielnicy prawie pięćdziesiąt
lat uważa, że to osiedle zawsze było traktowane przez władze
marginalnie.
-
Gdzie leży przyczyna? - zastanawia się Murmyło. - Może w tym,
że od miasta oddziela nas kolej i nie jesteśmy najlepiej
usytuowani. Może dlatego, że nie ma tutaj ludzi wpływowych, bo
to jest bardzo ważne. A może dlatego, że radni z naszej
dzielnicy nie działali zbyt prężnie.
Bolesław
Aniśko - jeden z mieszkańców ulicy Dolnej swoją frustracje i
niezadowolenie przelewa na papier, układając fraszki na temat
kanalizacji. Jedna z nich brzmi: “W dobie cywilizacji,
komputeryzacji i atomu, u nas jak chcesz sikać, to leć prędziutko
na podwórek z domu” .
Burmistrz
obiecuje
Wykonanie
kanalizacji sanitarnej i deszczowej na ulicach Dolnej, Królowej
Bony i Zygmunta Starego jest zapisane w wieloletnim programie
inwestycyjnym na lata 2004 - 2005.
-
Ze względu na wysoki koszt tej inwestycji - 1 milion 718 tysięcy
złożyliśmy wniosek do Urzędu Marszałkowskiego o
dofinansowanie z funduszy unijnych - tłumaczy burmistrz Stanisław
Kozłowski. - Liczymy na 75 procent dofinansowania.
Burmistrz
przewiduje, że odpowiedź otrzyma do końca września. Jednak
nawet w przypadku odmowy dofinansowania zapewnia, że w przyszłym
roku roboty na tych ulicach będą wykonane.
-
Jeżeli nie z funduszy unijnych to z budżetu gminy - zapewnia Kozłowski.
- Z tym, że wtedy będzie musiała wypaść inna inwestycja. Ze
względu na wysoki koszt, może być mniejszy zakres tych robót.
Może to będzie tylko jedna ulica a nie trzy. Mimo wszystko
jednak, chcielibyśmy to wykonać całościowo.
Martyna
Wańczewska, 23.08.2004 r., Kurier Poranny Sokólski
|
|
Emeryci
popracują |
|
O
poniesionych przez gminę Sokółka nakładach finansowych na
wakacyjne remonty szkół i przedszkoli mówił podczas
wczorajszego posiedzenia Komisji Oświaty sokólskiej Rady
Miejskiej Czesław Sańko, zastępca burmistrza.
Na
prace remontowe w szkołach władze samorządowe przeznaczyły
prawie 80 tys. zł. Najwięcej środków – 21 tys. zł
– otrzymało Gimnazjum nr 1 w Sokółce, gdzie odnowiono
m.in. salę gimnastyczną oraz łazienki. W czasie wakacji remonty
trwały również w Przedszkolu Samorządowym nr 4 i 5. W
pierwszej z tych placówek zmodernizowano dach, zaś w drugiej
potrzebne okazało się pomalowanie niektórych pomieszczeń.
– Jeżeli chodzi o obsadę kadrową, to nauczycieli mamy pod
dostatkiem. Z wiadomości, jakie posiadam na dzień dzisiejszy,
wynika, że nie wszyscy pedagodzy utrzymali miejsca pracy. Są to
jednak pojedyncze przypadki. Dokładnymi danymi będę dysponował
po rozpoczęciu roku szkolnego. Niestety, młodzi nauczyciele będą
mieli problemy ze znalezieniem zatrudnienia w naszych placówkach
– powiedział Czesław Sańko.
Dodał również, że obecnie kilku nauczycieli z gimnazjum ma już
wymagane w tym zawodzie lata pracy, ale nie oznacza to, że muszą
oni iść na emeryturę.
– Zmusić ich do tego nie możemy – stwierdził zastępca
burmistrza.
(db)
|
|
Skutery w Sokółce już
za rok ? |
|
|
W
związku z dużym zainteresowaniem mieszkańców Sokółki
faktem: czy za rok odbędą się mistrzostwa Polski Skuterów
Wodnych w Sokółce ? Informuję że Prezes i Zarząd PZMW i
NW bardzo, a nawet bardzo, bardzo dobrze ocenili organizację
tej imprezy w Sokółce i zdeklarowali taką możliwość. |
W
załączeniu przesyłam inną opinię ulubieńca publiczności
(kibiców), aktualnego Mistrza i Reprezentanta Polski Pana
Zbigniewa Stańczyka, bo warto żeby się ludzie dowiedzieli, że
w Sokółka nie jest gorszym organizatorem od Gdyni, Elbląga czy
Warszawy, a kibice potrafią stworzyć wspaniały klimat i
atmosferę, której się nie zapomina.
Z
poważaniem Komandor III Eliminacji MP Skuterów Wodnych w Sokółce -
Zbigniew Ganzke
***********************
Do
Burmistrza, Rajców i Organizatorów Mistrzostw Polski w
skuterach wodnych SOKÓŁKA 2004
Na
zawody jeżdżę od 1997 roku. Mam wiele tytułów w Polsce i za
granicą. Ścigam się na mistrzostwach Świata w Europie i USA, ale takiej satysfakcji jak na Waszej imprezie jeszcze nie miałem
!!! I nie chodzi tu o nagrody, które były nie małe i miały duży
wydźwięk wśród zawodników. Chodzi o atmosferę, ludzi,
publiczność i organizatorów, u Was wszyscy zawodnicy czuli się
Mistrzami, mieli swoich fanów i setki kibiców. Tam czuło się, że są to mistrzostwa, a nie rozgrywki podwórkowe. To było
widać od pierwszego momentu wejścia na teren zawodów - biuro
zawodów, scena, przygotowany akwen, zaplecze socjalne, park
maszyn itp. wyglądało to tak jak gdyby to właśnie w Sokółce
co roku odbywały się takie mistrzostwa. Nawet wjazd do miasta z
tym transparentem robił wrażenie. Poza tym wielkie podziękowanie
od wszystkich zawodników za wspaniałą opiekę medyczną dla służby
zdrowia z Sokółki. Nie będę wymieniał tu ludzi z nazwiska czy
imienia odpowiedzialnych za zorganizowanie i czuwanie nad prawidłowym
przebiegiem zawodów aby nikogo nie pominąć, bo wszyscy tak
samo zasłużyli na podziękowania od Burmistrza po "nocnego
stróża"!!!
Mam
tylko nadzieję, że to nie był przypadek w wyborze Waszego
miasta na nasze mistrzostwa skuterów i zaplanujecie następne
lata z naszym udziałem. Ja ze swojej strony jako przewodniczący
komisji skuterów i mistrz kraju w tej dyscyplinie postaram się o
jeszcze większą ilość zawodników i już dziś obiecuję
wielkie emocje dla mieszkańców dla których tak naprawdę się
ścigam i robię pokazy. Specjalnie dla kibiców zrobię konkurs
!!! po raz pierwszy w Polsce zwycięzcy konkursu dla publiczności
będą mieli możliwość przejechania się z mistrzem po trasie
wyścigu !!! i to na maxa.
Jeszcze
raz dziękuję za wspaniałe zawody i czekam na następne
zaproszenie.
Aktualny
Mistrz Polski, Przewodniczący Komisji Skuterów Wodnych - Zbigniew
Stańczyk
|
|
Hop, po zwycięstwo |
|
–
Jeżeli lubisz konie i emocje, to możesz spróbować swoich sił
w takich zawodach. Wcześniej trzeba oczywiście sporo trenować.
Im więcej ćwiczeń, tym większa szansa na sukces –
przekonywali uczestnicy I Otwartych Regionalnych Zawodów Jeździeckich
w Skokach przez Przeszkody o Mistrzostwo Powiatu Sokólskiego, które
w niedzielę odbyły się w stadninie ”BIK” w
Gieniuszach koło Sokółki.
O
zwycięstwo walczyło 30 amazonek i dżokejów. Zawody rozgrywane
były w trzech klasach. Sędziowie oceniali dokładność (klasa
LL), styl (klasa L), a także precyzję i czas przejazdu (klasa
P).
– Jeździectwo to bardzo elitarny sport, ponieważ wymaga on
sporych nakładów finansowych. Jednocześnie jest to trudna
dyscyplina, bo trzeba odpowiedniego zgrania dwóch żywych
organizmów. Moja kariera jeździecka trwała 16 lat. Zaczęło się
od tego, że mój ojciec pracował w stadninie, więc nie miałem
innego wyjścia, jak nauczyć się jeździć konno. Było to
zresztą ulubione zajęcie wszystkich młodych osób w okolicy.
Kiedy przestałem czynnie zajmować się jeździectwem, zrobiłem
uprawnienia sędziowskie, żeby w dalszym ciągu mieć kontakt ze
środowiskiem miłośników koni – powiedział Jan
Limanowski, sędzia z Kozienic, który oceniał zmagania jeźdźców.
Zawody o Mistrzostwo Powiatu Sokólskiego przygotował Jerzy
Maliszewski, właściciel stadniny BIK w Gieniuszach.
(db)
|
|
15 sierpnia 2004 - Święto Wojska
Polskiego - Rocznica Bitwy Warszawskiej |
|
Mszą
w intencji Ojczyzny, którą odprawiono w kościele pw. św.
Antoniego Padewskiego w Sokółce rozpoczęły się wczoraj
uroczystości upamiętniające 84. rocznicę Bitwy Warszawskiej.
Uczestnicy obchodów spotkali się przed pomnikiem Marszałka Józefa
Piłsudskiego. Zanim odczytano apel poległych i złożono wieńce,
zebrani wysłuchali okolicznościowych przemówień.
Franciszek
Budrowski, starosta sokólski przypomniał, że Bitwa Warszawska
uznawana jest za największą wiktorię oręża polskiego od czasów
bitwy pod Wiedniem. Z kolei burmistrz Stanisław Kozłowski podkreślił,
że latem 1920 roku odrodzona Polska pokazała Europie, jak ceni
wolność.
– Bolszewicy zamiast triumfalnego marszu na Zachód, musieli
uciekać przed naszymi wojskami. To wspaniałe zwycięstwo pod
Warszawą dało nam 19 lat niepodległości. Jednak następną
rundę, we wrześniu 1939 roku, wygrali już Sowieci –
powiedział burmistrz.
Głos zabrał również profesor Adam Dobroński z Uniwersytetu w
Białymstoku.
– Kiedy rozgrywały się wydarzenia sprzed 84 lat, Polsce życzliwi
byli jedynie Łotysze, Rumuni, Węgrzy i Francuzi. Reszta państw
zachodnich milczała. Polska była osamotniona – nie
pierwszy zresztą raz w historii. Ówczesny prezydent Stanów
Zjednoczonych Wilson chciał nawet wstrzymać pomoc humanitarną
dla naszego kraju twierdząc, że w wojnie 1920 roku to Polacy
byli... agresorami – przypomniał profesor Dobroński.
Uroczystości przed pomnikiem uświetniła Młodzieżowa Orkiestra
Dęta z Zespołu Szkół w Suchowoli.
(db)
|
|
Rzeźbić każdy może |
|
Choć
rzeźbi dosłownie wszystko, jego ulubioną postacią jest
Chrystus Frasobliwy. Ile już ich wyrzeźbił, tego nie jest
w stanie sam zliczyć.
Przygoda
Piotra Szałkowskiego z rzeźbą zaczęła się zaraz po wojnie.
Miał wtedy jedenaście
lat.
-
Po okolicy chodził wędrowny rzeźbiarz i robił różne aniołki,
Matki Boskie - wspomina twórca. - Przyglądałem mu się przez
dwa dni. Potem z ciekawości zacząłem sam dłubać w drewnie.
W
twórczości Szałkowskiego dominuje tematyka biblijna i sakralna.
-
Na takie formy jest duży popyt. A poza tym jest to przysłowiowy
temat – rzeka.
Cztery
rzeźby dziennie
Zdarza
się nieraz, że Piotr Szałkowski przesiaduje w swojej pracowni
od rana do wieczora. Wtedy spod jego dłuta wychodzą nawet 3 - 4
rzeźby. Zazwyczaj wie, jaką formę nada kawałkowi drewna.
To jest bowiem według niego najważniejsze.
-
Nie siadam i nie myślę, co z tego będzie, tylko od razu wiem -
tłumaczy rzeźbiarz. - Patrzę czego mi na półce brakuje i
wtedy dorabiam.
Szałkowski
nie ukrywa, że oprócz zamiłowania, w tej pracy ważne są również
pieniądze.
-
Nie mówmy, że robimy to tylko z potrzeby serca - mówi. - Oczywiście,
to jest ważne, że człowiek w tak przyjemny sposób został tym
zarażony. Tak, że stało się to jego pasją. Ale prawdziwą
sztuką jest wyżyć ze sztuki.
“Moda”
na Żydów
Jak
podkreśla artysta “moda” na rzeźby ma swoje wzloty i
upadki.
-
W tym roku rzeźba cały czas jest rozchwytywana, ale na przykład
jeszcze dwa lata temu był z tym duży problem - zaznacza rzeźbiarz.
Najczęstszymi
klientami Szałkowskiego są starsi ludzie. Kupują swoich patronów,
Frasobliwych czy też Żydów.
-
Jest takie powiedzonko, że jak nie w domu Żyda to jest bieda - tłumaczy
twórca. - Rzeźbię więc przeróżnych Żydów: czytających Torę,
z dzbanem, z sakwą.
Z
dębu i lipy
Większość
rzeźb jest z drzewa lipowego, ale też i z dębu. Te dwa gatunki,
jak podkreśla rzeźbiarz różnią się zasadniczo tylko ciężarem
- dąb jest bowiem dużo cięższy. Rzeźby z obu tych gatunków,
dobrze zakonserwowane mogą się zachować nawet kilkaset lat.
-
Człowiek jest trochę jak sroka - żartuje Szałkowski. - Jak rzeźba
choć trochę błyszczy, to ma od razu większe powodzenie. Chociaż
na przykład ludzie z zachodu nie lubią rzeźby malowanej. Wolą
surowe drzewo, które ma swój specyficzny zapach.
Rzeźbiarz
podkreśla, że najważniejszym narzędziem w tej pracy jest
wyobraźnia. Najpierw ona musi zadziałać, a dopiero wtedy do ręki
bierze się dłuto.
Brak
następców
Z
żalem wspomina, że kiedyś były lepsze czasy do nauki rękodzieła.
-
Kiedyś każdy zdolniejszy człowiek na wsi musiał umieć sam
zrobić sanie czy koła do wozu - mówi. - Łatwiej było zostać
twórcą, bo więcej rzeczy trzeba było ręcznie robić. Warunki
były bardziej sprzyjające do rozwoju jakiegoś talentu. Od
dziecka miało się do czynienia z siekierą czy dłutem. A
dzisiaj młodzież nie potrafi nawet chleba ukroić, bo są
krajalnice, a zresztą w sklepach sprzedają chleb krojony.
Potrzebna
iskra Boża
Rzeźba
pełna czy płaskorzeźba, duża czy mała - to nie ma znaczenia.
Chociaż małą rzeźbę jest łatwiej zrobić niż na przykład
dwumetrową.
-
Całą formę można objąć wzrokiem patrząc na nią z odległości
zaledwie pół metra. Łatwiej jest więc uzyskać prawidłowe
proporcje. Chociaż rzeźba ludowa nie wymaga konkretnych
proporcji. A nawet czasami celowo deformuje się rzeźbę, bo to
dodaje jej uroku - tłumaczy rzeźbiarz.
Szałkowski
zapewnia, ze każdy może nauczyć się rzeźbić. Potrzebna jest
tylko iskra boża.
-
Tak, jak można nauczyć się pisać i czytać, tak samo można
nauczyć się rzeźbić. Trzeba tylko pokochać drzewo i rozmawiać
z nim poprzez dłuto - podkreśla rzeźbiarz.
(MW)
„Kurier Poranny Sokólski”, 16.08.2004 r.
|
|
Samochody na bruk |
|
Nie
pozwolimy zlikwidować garaży. To jedyna rzecz, jakiej dorobiliśmy
się w czasie istnienia PGR- ów - protestują mieszkańcy osiedla
Broniewskiego w Sokółce. Nakaza zlikwidowania garaży wydał
Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego.
Osiedle
Broniewskiego to teren popegeerowski. Trzy bloki, w których w większości
mieszkają pracownicy PGR - ów. Dokoła porozrzucane garaże.
Pierwszy
donos
Do
tej pory nikomu to nie przeszkadzało. Do czasu, aż dwa lata temu
jeden z mieszkańców postawił sobie garaż na środku placu,
pojedyńczo. Jednej z mieszkanek bloku, przed którym stał garaż
przeszkadzał blask padającego słońca - mówi Janusz Repucho,
prezes Spółdzielni Mieszkaniowej “Nowa”. - Tłumaczyła,
że się odbija na dachu i przeszkadza pracować jej w kuchni.
Prosiła, żeby pomalować dach, żeby się tak nie błyszczał.
Kiedy to nie poskutkowało, kobieta doniosła o tym dla
Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego, żeby przyjechał i
zniósł garaż. I tak się stało.
30
metrów od bloku
Ale
to dopiero początek kłopotów. Rozżalony właściciel garażu w
ramach odwetu do nadzoru podał właścicieli szeregu garaży.
Dziwne, tym bardziej, że nie stoją one pod jego blokiem, więc
jemu nie powinny przeszkadzać, gdyż on nawet ich nie widzi.
-
Te garaże stoją tu już tyle lat i do tej pory żaden lokator się
nie uskarżał - tłumaczy Repucho.
Ziemia
na której stoją garaże należy do Agencji Własności Rolnej
Skarbu Państwa w Suwałkach. Jak istniały jeszcze PGR - y, piętnaście
lat temu, mieszkańcy
dostali zezwolenie na budowę garaży. Na mapie są one naniesione
zgodnie z planem zagospodarowania - w odległości około
trzydziestu metrów od bloku.
Po
pewnym czasie od złożenia donosu nadzór budowlany wszczął
postępowanie.
-
Dostarczaliśmy wszystkie potrzebne dokumenty - mówi Repucho. -
Ale oni nas tak przez rok męczyli. Więc zwróciliśmy się do
Wojewódzkiego Inspektoratu.
Białystok
po skontrolowaniu stwierdził, że inspektorat w Sokółce rażąco
naruszył przepisy. Stosował się bowiem do przepisów z prawa
budowlanego obecnego, a powinien był stosować prawo z 1974 roku,
bo takie obowiązywało wtedy, kiedy garaże były budowane.
Linia
za blisko
-
Z Urzędu Miasta wziąłem zaświadczenie stwierdzające, że te
garaże postawione są
zgodnie z prawem - ciągnie Janusz Repucho. - Tak samo zdecydował
wojewódzki inspektorat i stwierdził nieważność decyzji z Sokółki.
Ale powiatowy inspektorat nie dał za wygraną, znów wszczął
postępowanie i nakazał nam rozebrać garaże.
Tym
razem zarzucono, że garaże są zbyt blisko linii energetycznej
niskiego napięcia. Dodatkowo stwierdzono, że pod garażami
przebiega kabel.
-
Ja się pytam, gdzie do tej pory był Zakład Energetyczny -
denerwuje się Bożena Tomaszewska, żona właściciela garażu. -
Przecież na planie przestrzennym wszystko jest w porządku, garaże
są tam naniesione i jest pieczątka Zakładu Energetycznego.
Rozzłoszczeni
właściciele nie dowierzając, że pod garażami przebiega kabel,
sami rozkopali ziemię. Okazało się, że żadnego kabla nie ma.
Nawet rejon energetyczny w Sokółce nie ma sto procent pewności,
czy taki kabel istnieje.
Kabel
jest na planie
-
Według podkładu geodezyjnego pod garażami przebiega kabel
podziemny - tłumaczy Jerzy Todryk, kierownik rejonu ZE w Sokółce.
- Ale sprawdzimy to jeszcze sprzętem specjalistycznym, żeby była
pewność. Jeżeli tak by się zdarzyło, że na podkładzie kabel
jest, a w rzeczywistości go nie ma, to trudno. Ale tak się
zdarzyć nie powinno.
Właściciele
garaży czują się oszukani i pokrzywdzeni. Tyle lat nikomu nie
przeszkadzała linia napowietrzna ani transformator. Zresztą one
i tak niedługo znikną, bo będą przeniesione na Kantranszczyznę.
-
Jeśli rzeczywiście jest podziemny kabel i przez tyle lat istniało
jakieś zagrożenie, to dlaczego dowiadujemy się o tym dopiero
teraz - żali się Bożena Tomaszewska. - Czujemy się bardzo
pokrzywdzeni, pracy nie mamy. Jeżeli ja sama nie rozbiorę swego
garażu, to oni przyjadą i go rozbiorą. A ja będę musiała zapłacić
jego równowartość czyli 7.660 złotych. Z czego? Mąż jest na
najniższych zarobkach.
Właściciele
garaży podkreślają, że one nikomu nie wadzą. Obok jest plac,
gdzie dzieci grają w piłkę. Poza tym jest duża odległość od
bloku. Przy garażach jest zawsze zadbane, bo właściciele dbają,
żeby było ładnie i czysto.
W
garażu bezpieczniej
-
Jakie my mamy rozwiązanie? - pyta się Tomaszewska. - Zrobić
parking strzeżony? Prezes mógłby wynająć jednego człowieka,
który będzie pilnował, ale z czego on go opłaci, z własnej
kieszeni?
Początkowo
w szeregu stało szesnaście garaży. Od początku konfliktu swoje
garaże zniosło już pięciu właścicieli.
-
Jeden usunął garaż, postawił samochód na placu, to mu szybę
wybili i radio ukradli - mówi Tomaszewska.
-
My tego nie popuścimy - zapewnia Bożena Tomaszewska. - Nie
zniesiemy tych garaży. Jeżeli trzeba będzie to weźmiemy kosy,
tak jak kiedyś w czasie powstania chłopskiego. Będziemy bronić
swego.
(MW)
„Kurier Poranny Sokólski”, 09.08.2004 r.
|
|
W miłości trzeba
wytrwałości |
|
12
par z miasta i gminy Sokółka odebrało w sobotę odznaczenia za
długoletnie pożycie małżeńskie. Zorganizowana przez Urząd
Stanu Cywilnego uroczystość odbyła się w sali konferencyjnej
sokólskiego starostwa.
-
W małżeństwie trzeba być wyrozumiałym, ale też wytrwałym.
Bardzo ważny jest też kompromis. Bez miłości i zaufania nie
uda się stworzyć udanego związku - mówili dostojni jubilaci.
'Złotym Parom” odznaczenia wręczył burmistrz Stanisław
Kozłowski. Małżonkowie z 50_letnim stażem wysłuchali następnie
życzeń, jakie w imieniu USC złożyła im Elżbieta Jakimik. Po
odśpiewaniu 'Sto lat” i wypiciu symbolicznej lampki
szampana przyszedł czas na wspomnienia.
- Jako absolwentka studiów pedagogicznych dostałam nakaz pracy w
Biernikach koło Sidry. Właśnie tam, podczas jednej z zabaw
poznałam swojego przyszłego męża - Czesława. Na tej zabawie
pisaliśmy krótkie listy, zaadresowane do konkretnej osoby. Ja
napisałam tak: 'Ty mi się nie podobasz”. Za kilka minut
otrzymałam odpowiedź: 'Ty też mi się nie podobasz”. To
była pierwsza wymiana zdań między mną, a moim przyszłym małżonkiem.
Po jakimś czasie tworzyliśmy już parę, a dwa lata później
stanęliśmy na ślubnym kobiercu. Mąż jest uparty, a ja
porywcza, ale widocznie to dobre połączenie, bo inaczej nie byłoby
tego jubileuszu - powiedziała Alicja Biernacka.
Z kolei początki znajomości Adeli i Edwarda Bohdanów wcale nie
wskazywały na to, że złożą wspólną przysięgę małżeńską.
Pan Edward zalecał się bowiem do starszej siostry swojej przyszłej
żony.
- Doszedł jednak do wniosku, że to właśnie ja mu się bardziej
podobam. Ostatecznie siostra wyszła za mąż za kogoś innego, a
po roku Edward uderzył z zalotami do mnie. On był bardzo dobrą
partią w okolicy. W naszej parafii nie było takiej panny, która
by za niego nie poszła. Gospodarkę dużą miał, więc za
bogatego uchodził. Pobraliśmy się po trzech tygodniach narzeczeństwa.
Ja liczyłam 17 lat, a on 25. Po ślubie mieszkaliśmy w
Plebanowcach, a później przeszliśmy do Sokółki - powiedziała
Adela Bohdan.
Państwo Bohdanowie zgodnie stwierdzili, że długie narzeczeństwo
nie służy młodym ludziom, ponieważ zanim się pobiorą, to...
miłość minie bezpowrotnie.
Państwo Jan i Leokadia Dowgiertowie całe wspólne życie
mieszkają w Pawełkach. Według nich, w małżeństwie
najbardziej liczy się zrozumienie charakteru drugiej osoby.
Podobny pogląd wyrazili - mieszkający w tej samej wsi - państwo
Edward i Romualda Dowgiertowie.
- Nie ma takiego małżeństwa, które by się nie sprzeczało.
Nawet wróbelki się kłócą, więc co dopiero mówić o ludziach
- stwierdziła pani Romualda.
Zapytani o to, czego życzą sobie na najbliższe lata, jubilaci
odpowiadali, że przede wszystkim tego, aby w ich związkach 'miłości
nie ubywało, ale było jej coraz więcej”.
Medale
otrzymali:
Alicja i Czesław Biernaccy z Sokółki, Adela i Edward
Bohdanowie z Sokółki, Janina i Ryszard Czopurowie z Miejskich
Nowin, Leokadia i Jan Dowgiertowie z Pawełek, Romualda i Edward
Dowgiertowie z Pawełek, Angelina i Czesław Nowowiejscy z Sokółki,
Leokadia i Bronisław Sołowiejowie z Bachmatówki, Helena i Czesław
Matczakowie z Sokółki, Helena i Kazimierz Wołyńcowie z Sokółki,
Stanisława i Wacław Żółtkowie z miejscowości Hałe, Leonarda
i Tadeusz Antoni Głowaccy z Rozedranki Starej, Stanisława i
Marian Bohdanowie z Sokółki.
(db)
|
|
Kino z historią |
|
Kino
w Sokółce, podobnie jak kina w całej Polsce, miewa lepsze i słabsze
dni. Ale zawsze to kino
Trzydzieści
pięć milimertów od kuchni
W
latach trzydziestych ubiegłego stulecia mieszkańcy Sokółki
chodzili na melodramaty do kina „Pallace”, które było
własnością pani Pawłowskiej. Skrycie ocierali łzy na
„Ordynacie Michorowskim”, „Trędowatej”,
„Pani minister tańczy”, „Testamencie profesora
Wilczura”.
Tłumnie
podążali też na takie obrazy jak „Papa się żeni”,
„Paweł i Gaweł”, „Jadzia” - filmy z
Eugeniuszem Bodo i Jadwigą Smosarską. Po wojnie miejsce
renomowanego „Pallace” zajęło kino „Kłos”.
Wyświetlano filmy realizowane na taśmie szesnastomilimetrowej -
„Zakazane piosenki”, „Ostatni etap”,
„Skarb”, „Dom na pustkowiu”. W 1955 roku
na ekrany wszedł film Jana Fethke „Irena do domu”. W
dwa lata później kultowe obrazy lat 50 - „Ewa chce spać”
i „Kapelusz pana Anatola”.
Za
zgodą pani Ireny Plichty, szefowej kina, postanowiliśmy zajrzeć
do „Sokoła” od kuchni. W szczególności do kabiny
operatorskiej, do której widzowie nie mają dostępu. Szukaliśmy
też filmowych śladów w budynku, w którym mieściło się
przedwojenne kino.
Słońce
z projektora
Kabina
operatorów mieści się na górce budynku. Skąpe światełko
pada na urządzenia przewyższające wzrostem dorosłego człowieka.
Dziesiątki mechanizmów, rolek, zakładek, obiektywy... Wewnątrz
„optycznego organizmu” szczelnie posadowiona lampa
ksenonowa – słońce projektora.
Dwaj
kionooperatorzy, Natunewicz i Sarosiek – obaj o imieniu
Tadeusz, przygotowują cewy z taśmą do projekcji. Na warsztacie
„Harry Potter”, okrzyczany obraz dla dzieci.
-Niektóre
znajdujące się w kabinie przedmioty mają już wartość muzealną
– wskazują ręczną przewijarkę do filmów. - Są też wysłużony
magnetofon szpulowy grundig oraz patefon na płyty winylowe. Przed
dwudziestu laty, przed seansem, puszczaliśmy dla widzów
najmodniejsze melodie. Teraz lecą zapowiedzi, reklamy.
-
W ścianie zachowały się krany, którymi podawano wodę do chłodzenia
projektorów. Ten system już nie istnieje – śmieje się
Sarosiek. - Aparaty chłodzone są wentylatorami.
Stałe
i objazdowe
Istniejące
kino „Sokół” - z salą widowiskową na 256 miejsc
– otwarto w 1969 roku. Białostocki Zarząd Kin sprowadził
najnowszą aparaturę projekcyjną, zadbano o atrakcyjny
repertuar. Kierownikiem kina był Stanisław Zajczyk.
-
Przyszedłem do pracy w 1972 roku, po ukończeniu szkoły operatorów
kinowych w Markach pod Warszawą – opowiada Tadeusz
Natunewicz. - Głównym kinooperatorem był w tym czasie Czesław
Lenkiewicz, operatorami pomocniczymi Edward Zamana i ja. W następnych
latach przychodzili kolejni kiooperatorzy - Tadzio Sarosiek, Henio
Żuk, Kazio Minkowski. Pracowaliśmy na aparatach AP – 51,
wyposażonych w lampę łukową. Wszystkie filmy były już
realizowane na taśmie 35 mm.
Oprócz
kina stacjonarnego było w Sokółce, w latach 70, kino objazdowe.
Operatorzy jeździli do małych miejscowości w powiatach dąbrowskim
i sokólskim. Przed południem wyświetlali filmy dla dzieci,
wieczorem dla dorosłych.
-
Woziliśmy ze sobą aparat projekcyjny „Ukraina” -
Tadeusz Natunewicz wspomina dawne lata. - Był nie do zdarcia,
chociaż zasilany na 110 volt. Najczęściej jeździłem do
Lipska, Zwierzyńca Wielkiego, Pokośna, Rygałówki. Na komedię
„Sami swoi” ludzie walili drzwiami i oknami. Miejsc na
sali brakowało.
Szostak
był operatorem
Pan
Tadusz siedzi na ławeczce w parku. Naprzeciw kina. Mówi, że
dzisiejsze obrazy nie dorównują tym sprzed wojny. Jak była
komedia, to ludzie śmiali się do rozpuku. A jak dramat, to płakali.
Dzisiejsze komedie oderwane sa od codziennego życia – na
ekranie ukazują się sztuczne, nieudolnie wymyślone sytuacje.
Tylko strzelają i mordują. A młodzież na zbrodnie patrzy.
-
Mam 77 lat i dobrze pamiętam kino „Pallace”, które
przed wojną mieściło się za cerkwią – wspomina pan
Tadeusz. - W kamienicy, gdzie teraz jest klub bilardowy. Pawłowska
była właścicielką kina, a jej syn lekarzem. Później zginął
w Katyniu. To była bardzo bogata kobieta, w Grodnie miała duży
dom. Nawet kino wyposażyła we własną elektrownię. A w bramie
stał patefon, z płyt puszczali muzykę taneczną i filmową. Cała
Sokółka przychodziła słuchać „Tanga Milonga”. A
jakie filmy, panie, sprowadzała... Najlepsze na świecie. Nie
grali ich wcześniej nawet w Białymstoku. Za okupacji niemieckiej
kino było też czynne. Szostak wtedy byl operatorem. W soboty i
niedziele wyświetlano filmy dla Niemców, w pozostałe dni mogli
chodzić Polacy. Ale tylko na niską widownię, loża wciąż była
zarezerwowana dla Niemców.
Wspomnienia
po „Pallace”
Murowany
budynek, w którym mieściło się kino „Pallace”,
ostał się przy Placu Kościuszki. Na górce jest klub
„Bila”, na dole dwa sklepy. Od 1971 roku – w
miejcu dawnej poczekalni i kasy biletowej – Helena Bulej ma
sklep meblowy. Zachowały się w nim oryginalne drzwi, prowadzące
na kinową lożę.
-
Gdy wynajmowaliśmy lokal, stały tu jeszcze piece kaflowe –
wspomina p. Helena. - Na zewnątrz była murowana brama. Z czasem
przybyło budynków, zburzono przedwojenne wrota. Inaczej wyglądał
Plac Kościuszki przed trzydziestoma laty...
„Zrywki
„ to rzadkość
W
1988 roku do sokólskiego kina sprowadzono najnowocześniejsze
aparaty projekcyjne AP 622X. Przejście z „cewy na cewę”
odbywa się automatycznie, projektor wyposażony jest w lampę
ksenonową. To najdroższa część aparatu – gdy się
przepali, trzeba wydać na nową trzy tysiące złotych.
-
W 1993 roku rozwaliło nam lampę – Tadeusz Natunewicz do końca
życia będzie pamiętał ten dzień. - Był ogromny huk, płomień.
Przerwana została projekcja. Na szczęście operatorom nic się
nie stało. Bywały też przypadki rwania się taśmy. Zerwane końce
trzeba było zeskrobać i szybko skleić na acetonie. Teraz taśmy
są bardzo mocne, „zrywki” należą do rzadkości.
Rekordowa
„Pasja”
Kino
w Sokółce – podobnie jak kina w całej Polsce –
miewa lepsze i słabsze dni. Bywa, że na mniej rozreklamowany
seans przychodzi zaledwie kilka osób. Są jednak i dobre miesiące.
-
Na „Pasję” Gibsona ustawiały sie kolejki, wolnego
miejsca nie było na sali – powiada Natunewicz. - Graliśmy
dodatkowe seanse. Dużo ludzi przychodzilo na
„Pana
Tadeusza”, „Ogniem i mieczem”, „Starą baśń”.
Szanujemy każdego widza i gramy nawet dla pięciu osób.
Spadek
popularności kina rozpoczął się w momencie rozwoju telewizji
kolorowej – przekonani są operatorzy. Kolejny dołek powstał
wraz z upowszechnieniem techniki video. Teraz wrogiem jest DVD i
Internet. Wśród widzów przeważają starsze osoby, dla których
kino jest przedłużeniem nieodległej młodości.
-
Rzadko chodzę do kina, ostatni raz byłam z rodzicami na
„Pasji” - mówi licealistka z Sokółki. - W telewizji
jest tyle dobrych filmów, że szkoda czasu na seanse kinowe.
Bilety też nie są tanie, jednorazowy kosztuje trzy dolary..
Szum
wytwarzany przez wentylator przenika kabinę. Ruszyły cewy
umieszczone na projektorze. Szeroka taśma przeciska się między
połyskującymi wałkami. Na ekranie pojawia się pierwsze ujęcie.
Idzie film.
Sylweriusz
Dworakowski, „Kurier Sokólski”, 02.08.2004 r.
|
|
Problemy niepełnosprawnych
w Sokółce |
|
Tacy
ludzie, jak my potrzebują żyć, jak każdy zdrowy człowiek
– mówi Wiesław Cudnik
Gdy
kończy się podjazd, zaczynają się schody
Mogłoby
się wydawać, że Sokółka jest miastem przyjaznym dla niepełnosprawnych
na wózkach. Ale to tylko pozory. Czar pryska, gdy niepełnosprawny
wjedzie do środka budynku. Tam kończą się udogodnienia.
Przy
większości urzędów w Sokółce są podjazdy dla niepełnosprawnych.
Tak jest przy Urzędzie Miejskim, Starostwie Powiatowym czy
Poczcie. Niepełnosprawny na wózku bez większego problemu
wjedzie do budynku. Ale tu zaczyna się problem. Bo jak na przykład
dostać się na pierwsze piętro Starostwa, dokąd wiodą wysokie
i kr?te schody.
Kłopoty
zaczynają się w środku
-
Pozornie to wygląda dobrze - tłumaczy Wiesław Cudnik, niepełnosprawny
z I grupą inwalidzką. - Ale w środku to już nie ma jak się
ruszyć, bo są schody, a na piętra nie ma windy.
Do
Urzędu Miejskiego podjazd jest, ale według Wiesława Cudnika nie
spełnia on swojej roli.
-
Jest zbyt stromy, a poza tym nie ma bariery - mówi.
Sytuacja
chorego inwalidy także nie należy do najlepszych. Do przychodni
wiodą bowiem strome schody.
-
Do przychodni jest chyba ze czternaście schodów, i to w dodatku
krętych - żali się Wiesław Cudnik. - żeby się dostać do
swojego lekarza rodzinnego, muszę prosić o pomoc dwóch silnych
mężczyzn, bo jeden nie da rady. Więc najczęściej lekarze
przyjeżdżają do mnie, a na takie wizyty lekarze nie są zbyt chętni.
Zresztą wolałbym sam pójść do lekarza.
Za
mało pieniędzy
Co
prawda z tyłu przychodni jest podjazd, ale daleko mu do takiego z
prawdziwego zdarzenia.
-
Chcieliśmy zrobić porządny podjazd dla niepełnosprawnych - mówi
dr. Irena Skowrońska, kierownik przychodni. - Złożyliśmy nawet
w tej sprawie pismo z prośbą o dotacje z PFRON, ale zostało ono
odrzucone. A nas nie stać na zrobienie takiego podjazdu. Więc z
pieniędzy, które dostajemy z Narodowego Funduszu Zdrowia zrobiliśmy
podjazd z tyłu budynku, ale nie jest on taki jaki być powinien.
Problemy
w sklepie
Robienie
zakupów w mieście też nie należy do najłatwiejszych. Nawet
dwa schodki stanowią barierę nie do pokonania.
-
W obuwniczym sklepie chciałem kupić buty, ale nie mogłem tam
wjechać - tłumaczy Wiesław Cudnik. - Musiałem na ulicy buty
mierzyć.
Osobny
rozdział to sklepy spożywcze. Podjazdy są, ale nie sposób
przejechać na wózku miedzy pełnymi półkami.
-
Wjechać można, ale wąskie przejścia między półkami
utrudniają poruszanie się - tłumaczy Wiesław Cudnik. - Nie można
się nawet zakręcić. Kiedyś zwróciłem uwagê dla
kierowniczki sklepu, że nie mogę przejechać, to poprzesuwała
towar i mogłem wjechać. Ale przecież nie będę przy każdej
okazji prosić o łaskę.
Niewiele
trzeba
Aby
dostać się do sokólskiej kawiarni “Lira” też
trzeba prosić o pomoc, bo sam niepełnosprawny tam nie wjedzie.
-
A przecież w tym miejscu odbywają się powiatowe spotkania niepełnosprawnych.
Przecież tam tak niewiele trzeba: może ze dwa worki cementu -
wylicza Wiesław Cudnik.
-
Tacy ludzie jak my potrzebujemy żyć tak, jak normalny sprawny człowiek
- podkreśla Wiesław Cudnik. - Mamy do tego takie same prawa. Na
pewno odwdzięczymy się za to ludziom z nawiązką. Naszą postawą,
zachowaniem, nieustającą walką z kalectwem.
(MW)
“Kurier
Sokólski”, 02.08.2004 r.
|
|
|
|
Zobacz
informacje archiwalne z lipca 2004
Zobacz
informacje archiwalne z czerwca 2004
Zobacz
informacje archiwalne z maja 2004
Zobacz
informacje archiwalne z kwietnia 2004
Zobacz
informacje archiwalne z marca 2004
Zobacz
informacje archiwalne z lutego 2004
Zobacz
informacje archiwalne ze stycznia 2004
Zobacz
informacje archiwalne z 2003 r.
|
|